Mariawita nr 1-3/2008

Mariawityzm 100 lat temu

Sto lat polskiej liturgii


WŚRÓD LICZNYCH W OSTATNICH DWÓCH LATACH W NASZYM KOŚCIELE UROCZYSTOŚCI JUBILEUSZOWYCH NIEMAL BEZ ECHA MIJA ROCZNICA, KTÓRA OD SAMYCH POCZĄTKÓW MARIAWITYZMU JAKO NIEZALEŻNEGO RUCHU WYZNANIOWEGO BARDZO ISTOTNIE WPŁYNĘŁA NA JEGO IDEOLOGICZNĄ TOŻSAMOŚĆ.

W grudniu 1906 r. papież Pius X ekskomunikował bł. Marię Franciszkę Kozłowską i ks. Jana M. Michała Kowalskiego oraz wszystkich członków Związku Nieustającej Adoracji Ubłagania, którzy zdecydowali się pozostać wierni Dziełu Wielkiego Miłosierdzia. W okresie następującym bezpośrednio po tym wydarzeniu kapłani mariawici, jeszcze do niedawna duchowni rzymskokatoliccy, odprawiając nabożeństwa, posługiwali się nadal księgami liturgicznymi swojego macierzystego Kościoła.

Przywódcy mariawityzmu stanęli wówczas przed trudnym wyborem dotyczącym całokształtu życia liturgicznego i porządku nabożeństw w nowym, niezależnym już od Rzymu wyznaniu. Możliwe było pozostanie w pełni przy rzymskokatolickich obrzędach, dokonanie ich modyfikacji dostosowanej do mariawickiej specyfiki lub stworzenie własnego, zupełnie nowego rytu.

Mariawici zdecydowali się na to drugie, pośrednie rozwiązanie. Wynikało to z jednej strony z potrzeby uwzględnienia w życiu liturgicznym głównych zasad mariawityzmu, a z drugiej – zarówno z konieczności pilnego określenia własnego rytu jak i z pragnienia, aby nie zrywać całkowicie z tradycją kościelną, z której wszyscy się wywodzili i której depozyt wiary chcieli zachować. Również objawienia Mateczki wyraźnie wskazywały, że mariawici pozostają nadal w łączności z Kościołem Rzymskokatolickim choć nie w zależności od niego.1/

Tworząc własną, choć de facto zbliżoną do ówczesnej rzymskokatolickiej liturgię, mariawici postawili sobie między innymi za cel uczynienie nabożeństw bardziej dostępnymi i zrozumiałymi dla wiernych, co miało doprowadzić do czynnego i żywego udziału w nich laikatu. Wynikało to z uwzględnienia specyfiki profilu demograficznego wyznawców, którzy rekrutowali się głównie z kręgów słabo wykształconej ludności wiejskiej i robotniczej w wielkich miastach. Jednym ze środków realizacji tego celu miało być wprowadzenie do liturgii języków narodowych.

Decyzja o zastąpieniu nimi łaciny została podjęta bardzo szybko. Już 10 października 1907 r., a więc mniej więcej 10 miesięcy po klątwie papieskiej, zebrani w Warszawie w kaplicy przy ul. Inżynierskiej na Pradze na I Generalną Kapitułę Księży Mariawitów (patrz poprzedni numer „Mariawity”) wszyscy kapłani i przedstawiciele ludu (po 2 z każdej parafii) uchwalili, że „Ofiara Mszy Świętej i wszystkie obrzędy religijne mają być sprawowane w języku narodowym”.2/ Postawienie kwestii języka liturgii na kapitule z 10 października 1907 r., która była pierwszym w historii organem stanowiącym nowo powstałego Kościoła, i udział wiernych w jej rozstrzygnięciu świadczy o wadze, jaką pierwsi mariawici a w szczególności Założycielka przywiązywali do tej kwestii.

Jeszcze szybciej od podjęcia tej decyzji odbywała się jej realizacja, choć zachodziło to w sposób stopniowy. Istniały plany, aby we wszystkich parafiach na terenie dawnego Królestwa Polskiego po raz pierwszy odprawić Mszę św. po polsku w Boże Narodzenie 1907 roku. Trudności organizacyjne sprawiły jednak, że nie udało się do tego czasu ukończyć tłumaczenia i druku mszału, czyli księgi liturgicznej zawierającej stałe i zmienne części Mszy św.

Ponieważ Mateczka i Minister Generalny Zgromadzenia, kapłan M. Michał Kowalski, na stałe rezydowali w Płocku, można przypuszczać, że to właśnie tam polskie księgi liturgiczne, nad którymi prace rozpoczęły się prawdopodobnie zaraz po październikowej kapitule, były ostatecznie aprobowane (choć ich druk miał miejsce niewątpliwie w Łodzi, gdzie przed I wojną światową mieściła się mariawicka drukarnia). Jednakże w Płocku - jako kolebce mariawityzmu - w pierwotnie planowanym terminie w kaplicy sióstr w czasie uroczystej pasterki zamiast „Gloria in excelsis Deo” zabrzmiało po raz pierwszy „Chwała na wysokości Bogu”. Odtąd w płockiej kaplicy ofiara Mszy św. była stale sprawowana w języku polskim.3/

Już w 1908 r. stosowanie języków narodowych rozszerzono na cały Kościół. Na datę tego ważnego wydarzenia także wybrano dzień uroczystości kościelnej. Od dnia Zmartwychwstania Pańskiego, który w 1908 r. wypadł 19 kwietnia, wszyscy mariawici mogli w pełni rozumieć wypowiadane w swoich świątyniach teksty mszalne.

To radosne wydarzenie tak zapowiadał tygodnik „Wiadomości. Dodatek do Maryawity”: „w dniu tym pamiątkowym i tak uroczystym we wszystkich kościołach Maryawickich zabrzmi po raz pierwszy nasza ojczysta mowa we Mszy świętej. Naród Polski w kilkudziesięciu naraz miejscowościach swej ziemi usłyszy po raz pierwszy sprawowanie Przenajświętszej Ofiary w swym rodzinnym, tak miłym, tak drogim sercu języku. Lud Polski, który dotąd obojętnie przysłuchiwał się niezrozumiałym dźwiękom w czasie najświętszych czynności – w dniu tym po raz pierwszy usłyszy w swej ojczystej mowie wzniosłe modlitwy liturgiczne, po raz pierwszy pozna i zrozumie treść tych Boskich słów, któremi sprawuje się Niekrwawa Ofiara Baranka Eucharystycznego. […] A więc ciesz się, Ludu Polski, że to, czego dziadowie i pradziadowie twoi osiągnąć nie mogli, stało się twoim udziałem. Cieszcie się, Czciciele Boskiej Eucharystii, że przed wami uchyla się zasłona, kryjąca tę Najświętszą Tajemnic”.4/

Co ciekawe w kwietniu 1908 r. (a nawet jeszcze w sierpniu tego roku) nie był jeszcze wydrukowany polski mszał mariawicki i trwał nadal proces jego przygotowywania.5/ Do czasów współczesnych nie zachował się jednak żaden egzemplarz tej księgi liturgicznej datowanej na początki XX wieku i w związku z tym nie wiadomo, kiedy dokładnie ujrzała ona światło dzienne, choć należy przypuszczać, że miało to miejsce przed 1916 r.6/ Nasi kapłani odprawiają do dziś Msze św. na podstawie „Mszału Eucharystycznego dla Kapłanów Maryawitów”, którego strona tytułowa zawiera informację, że został wydrukowany w 1929 r. w Płocku. Wiele poszlak wskazuje jednak na to, że pierwszy polski mszał i mszał z 1929 r. to jedno i to samo wydawnictwo, uzupełnione jedynie o stronę tytułową i zmienne części Mszy św. na dodatkowe święta.7/ Tajemnicę, czy tak było naprawdę, zabrali jednak do grobu pierwsi kapłani i siostry zakonne.

Decyzja o zastąpieniu łaciny nie mówiła wyłącznie o języku polskim, ale polecała sprawować Ofiarę Mszy św. w językach narodowych. Na początku XX w. parafie mariawickie działały też na terenie dzisiejszej Litwy (np. Wilno i Kowno), Łotwy (np. Ryga) i Ukrainy (np. Kijów). Prasa mariawicka z tego okresu wspomina o nierzadkich przypadkach odprawiania Mszy św. po litewsku, ale nie da się wykluczyć, że stosowany był tak że język łotewski i ukraiński. Prawdopodobnie nie doszło jednak nigdy do wydania odrębnych mszałów w tych językach i celebransi posługiwali się mszałami rzymskokatolickimi z ręcznie dopisanymi tłumaczeniami. Podobna praktyka musiała mieć miejsce także w polskich parafiach między Wielkanocą 1908 r. a ukończeniem prac nad polskim mszałem.8/

Księgi liturgiczne to nie tylko mszał, ale także rytuał, zawierający liturgię np. udzielania Sakramentów św. i odprawiania pogrzebów oraz brewiarz przypisany do użytku duchowieństwa. Odnośnie brewiarza warto odnotować, że pierwszym drukowanym brewiarzem było tak zwane małe oficjum o Najświętszej Maryi Pannie (Łódź 1909). Stosowany na początku XX w. w polskim Kościele Rzymskokatolickim tzw. „Rytuał Piotrkowski” zawierał pewną ilość modlitw po polsku był, jak można przypuszczać, używany przez kapłanów mariawitów w 1908 roku. Po wprowadzeniu języków narodowych do liturgii być może – jak podobnie było to w wypadku mszałów - w dostępnych rytuałach rzymskokatolickich zostały po prostu dopisane niezbędne modlitwy po polsku.9/ Niestety, tych wątpliwości także się już prawdopodobnie nie uda rozstrzygnąć.

Nie ulega wątpliwości, że na ziemiach polskich mariawici byli zdecydowanymi pionierami pełnego wprowadzenia języków narodowych do liturgii, w szczególności do Ofiary Mszy Świętej. Choć ten fakt stanowi dla nas niewątpliwie powód do dumy, pamiętajmy jednak, że chlubne miano pioniera to także dodatkowa przesłanka, by na co dzień starać się lepiej zrozumieć liturgię, rozumiejąc – bardziej umiłować, a dzięki obydwu – jak najgodniej w niej uczestniczyć i ją celebrować.

Bartosz Łuczak

Pójdźmy za Nim

„Ja jestem Zmartwychwstaniem i Życiem.
Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie.
Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki” (J 11,25 – 26)


Mówiąc o zmartwychwstaniu, zazwyczaj mamy na myśli zmartwychwstanie ciała. Do tego skłania nas i samo zmartwychwstanie Chrystusa Pana oraz wskrzeszenie Łazarza, a także słowa św. Pawła o powszechnym zmartwychwstaniu ciał. Nigdy zaś, a przynajmniej bardzo rzadko, w mowie potocznej z pojęciem zmartwychwstania wiążemy powstanie z grzechów, a zatem odrodzenie ducha, czyli powrót do stanu jego stworzenia.

Czy takie rozumowanie jest słuszne? Czy nie powinniśmy na pierwszym miejscu stawiać życia duszy, jako nieśmiertelnego, a co za tym idzie, górującego nad ciałem, które w chwili stworzenia pierwszego człowieka zostało ukształtowane z mułu ziemi, jak mówi Księga Rodzaju. Bezsprzecznie, zmartwychwstanie ciał nastąpi. Będą to ciała uwielbione, podobne Ciału, jakie miał Zbawiciel po zmartwychwstaniu. Aby owo zmartwychwstanie nastąpiło, wpierw musi nastąpić duchowe odrodzenie człowieka, które jest niczym innym, jak zmartwychwstaniem ducha ku życiu w Bogu, przez Niego, w Nim i dla Niego. Przecież, co pomoże ciało uwielbione, jakie ma być przyodziane w dzień ostateczny, jeżeli dusza pozostanie skażona? Wówczas ciało uwielbione nic, ale to nic nie pomoże nam, więc i nie przyspieszy trwania w Jezusie Bogu. O tym decydować może tylko duch. Z tej racji rozważania o zmartwychwstaniu z wyodrębnieniem li tylko zmartwychwstania ciał, nic nie dadzą. Czyż nie jest racją, że całą uwagę winny zająć rozważania o życiu duszy? To znaczy: w jaki sposób trzeba postępować, aby duch nasz ożył. Tak bowiem należy rozumieć słowa Zbawiciela wypowiedziane do Marty, gdy Pan przyszedł wskrzesić Łazarza. Przecież skoro podstawą i życiodajną częścią człowieka jest duch, na co wskazał Boski Mistrz mówiąc: „Duch daje życie; ciało na nic się nie przyda” (J 6,63).

Boski Prawodawca zstąpił na ziemię, by uświęcić człowieka i przewrócić mu utraconą szatę niewinności, dlatego nie myślał o ciele, jako podległemu duszy, ale o duszy człowieka, którą postanowił ponownie uczynić doskonałą. Doskonałą zaś będzie wtedy, gdy będzie panowała nad skażoną naturą, więc dążyła do zjednoczenia z Przedwiecznym. Prawdziwe bowiem życie, to służenie Trójjedynemu Panu Zastępów, to dążenie, aby Pan łaską Swoją przemienił człowieka, dopuszczając go do zjednoczenia ze Sobą. Na to Zbawiciel wskazał, mówiąc do św. Augustyna, gdy ten był na drodze przejścia z pogaństwa do chrześcijaństwa. Pan powiedział: „Jam Pokarm dorosłych, dorośnij, a bodziesz Mnie pożywał i nie wchłoniesz Mnie w siebie, jak się wchłania cielesny pokarm, lecz ty się we Mnie przemienisz”.

Natomiast człowiek żyjący w grzechu, który zamiast wnosić się nieustannie ku Swojemu Stwórcy, jak ów orzeł ewangeliczny, pełza po ziemi niczym wąż, i nie może powiedzieć, iż służy Najwyższemu, gdyż jest sługą grzechu, o czym mówi Zbawiciel: „zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: każdy, kto popełnia grzech, jest niewolnikiem grzechu. A niewolnik nie przebywa w domu na zawsze. Jeżeli więc Syn was wyzwoli, wówczas będziecie rzeczywiście wolnymi” (J 8,34-36). To wyraźnie wskazuje, że Chrystus Bóg istotnie jest zmartwychwstaniem. Wszak przyszedł „szukać i zbawić to, co zginęło” (Łk 19,10). Zbawienie zaś to nic innego, jak danie człowiekowi łaski uświęcającej, ożywiającej duszę do pracy nad sobą, a co za tym idzie: wskrzeszenia jej i doprowadzenia do stanu, w jakim została stworzona. A skoro Jezus jest Zmartwychwstaniem to istotnie jest i Życiem. Bowiem wskrzeszając Ludzkość do życia doskonałego, życia twórczego dla Najwyższego, ożywia ją dobrocią Swojej Łaski oraz pokojem, który niesie światu powszechną sprawiedliwość i miłosierdzie.

O tym zaś, że jest Życiem, wiemy z Jego ust: „Jam jest Droga i Prawda i Życie” (J 14,6). Te słowa mają ścisły związek z poprzednimi, że Zbawiciel jest Zmartwychwstaniem. Bo żeby duchowo zmartwychwstać, koniecznie trzeba iść drogą nakreśloną przez Pana. A droga Jego to droga umiłowania Boga i ludzi; Boga - pełnieniem Jego Woli, a tym samym oddawaniem chwały Bogu; ludzi - otworzeniem bram niebios przyjęciem na siebie grzechów całej Ludzkości i zbawczą śmierć, co wykładając na język współżycia z ludźmi, należy rozumieć jako wzajemne czynienie sobie dobra, a więc czynną miłość bliźniego. Wierzyć w Pana Jezusa, to bezgranicznie zaufać Jemu, to poddać się pod Jego Boski kierunek. Czyli stwierdzić, że sam nic nie mogę uczynić, a jedyną moją mocą i natchnieniem do dalszego powstawania z grzechów, jest Wcielony Bóg. Wtedy bowiem człowiek obumarły duchowo zostanie wskrzeszonym. Bowiem Chrystus będzie oświecać go Swoją światłością, będzie dawał poznać drogę, którą trzeba wybrać, by nie zbłądzić ani nie upaść, nie umrzeć dla Stwórcy.

Lekarstwem potrzebnym do życia w Bogu jest Ciało i Krew Pańska: „Ja jestem Chlebem Żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten Chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który Ja dam, jest Moje Ciało na życie świata. (...) Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: jeżeli nie będzie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie. Kto spożywa Moje Ciało i pije Moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu o statecznym” (J 6,51. 53-54). Aby Lekarstwo to było skuteczne konieczne jest, żeby Pan Jezus był godnie przyjmowany do serca.

Zastanówmy się nad sobą: czy staramy się, aby Chrystus istotnie był naszym Zmartwychwstaniem i Życiem? Czy staramy się o to, by iść drogą Jego przykazań i rad ewangelicznych? Starać się o to wszystko to dążyć, by w pełni stać się człowiekiem wolnym od grzechów, to całkowicie zatopić się w Panu Jezusie, poddając się pod Jego Boskie rządy. Pragnąc także, aby Żywy Bóg mieszkając w nas nigdy nie odszedł z naszych serc, lecz abyśmy uczynili Jemu z serca żywą świątynię. Wtedy rzeczywiście będziemy mogli powiedzieć za św. Pawłem: „teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Gal 2,20).

Kapł. M. Wawrzyniec

Pokój mój daję wam


W wielu naszych domach znajduje się wizerunek Chrystusa z otwartym Sercem. Może i w waszym domu jest taki obraz, u mnie jest zawieszony na ścianie. Kiedy patrzę na obraz przedstawiający Pana Jezusa z otwartym Sercem, tak radośnie spoglądającego w moją stronę, jedną ręką dotykającego tegoż Serca a drugą unosi w geście błogosławieństwa, przypomina mi się scena, gdy Chrystus stanął w wieczerniku wpośród wszystkich tam zebranych i powiedział: „Pokój wam”. Do św. Marii Franciszki Chrystus powiedział: „Pokój tobie, duszo”..., „Pokój całej ziemi, jeśli przyjmie miłosierdzie”.

Potrzeba, aby Objawienie jakie otrzymała Mateczka było rozszerzone na cały świat, by zostało zgłębione, przybliżone wszystkim ludziom i przypominane nieustannie by „wielbić niepojętą i niezgłębioną tajemnicę Bożego Miłosierdzia”. Proces szerzenia Dzieła Wielkiego Miłosierdzia trwa. Wszyscy jesteśmy jego częścią. Tak, Boże Miłosierdzie jest tajemnicą - Tajemnicą, która wymaga ciągłego wyjaśniania a o potrzebie tego miłosierdzia trzeba przypominać każdego dnia, ludziom wszystkim czasom. Ale także nam samym, którzy często zapominamy o naszym pochodzeniu i o tym do czego zostaliśmy powołani przez samego Chrystusa.

Potrzeba, by zaufać Maryi w tym codziennym przypominaniu ludziom o Bożym Miłosierdziu. I tak jak Ona przyjąć postawę zawierzenia Słowom i Woli Boga samego. Stając wobec motta tegorocznego Nabożeństwa Czterdziestogodzinnego i chcąc je odczytać w obliczu Ewangelii Świętej, musimy się głębiej zastanowić nad tym, co dla nas ono oznacza.

Wiele można rozprawiać o Pokoju. Pokój jest..., powinien być..., osiągnąć można w sposób..., ...mówić i mówić. Pokój dla mnie, jako osoby to spokój mojej rodziny i zgoda wśród moich sąsiadów. Smutną jest rzeczą gdy idea pokoju okazuje się być zwyczajnym głupstwem w momencie kiedy jest realizowana za pomocą karabinu czy bomby. Nikt nie wierzy w taką ideę pokoju i ja także. Skłonny jestem uwierzyć, i pewnie wy również, w mały pokój domowy, lokalny; że ludzie mogą żyć ze sobą w zgodzie a nie w nienawiści i ciągłych sporach. Tak na dobrą sprawę to wielki pokój jest możliwy wtedy, gdy tam na górze, w polityce ludzie się nie kłócą. My na dole nie mamy na to niestety wpływu. Ale mamy wpływ na ten mały pokój, domowy.

Gdyby wielu z pośród nas taki pokój czyniło - w prosty sposób, choćby takie powstrzymanie się od czynienia plotek, czy też podsycania nienawiści - życie byłoby mniej nieznośne niż potrafi być. Człowiek potrafi być dziwny. Mało mu tego, że życie go gnębi, dociska do ziemi to jeszcze dolewa oliwy do ognia i robi piekło tam gdzie mogła by być pogoda a może nawet radość pomimo ciężkiej sytuacji życiowej. Skoro się jednak tak dzieje to nie znaczy, że i my mamy zachowywać się podobnie, zachowywać się jak szkodnicy. Więcej, skoro jest wiele takich osób to warto by ludzie przytomni i rozumni starali się ich uspokajać. Rozejrzyjmy się wkoło i zastanówmy się co my możemy zrobić, aby między ludźmi było więcej pokoju i zgody? Robiąc takie rozeznanie można także spostrzec rzecz niezwykle istotną. Może się bowiem tak zdarzyć że owemu niepokojowi i niezgodzie tu i ówdzie jestem winien ja sam. Tym lepiej dla nas samych jeśli to zauważymy - zacznijmy zatem od siebie. Postarajmy się zmienić to, co robiliśmy źle i naprawić to, co popsuliśmy. To oczywiście nie zawsze jest łatwe, ale przy odrobinie dobrej woli zwykle daje się zrobić. A warto. Wielkie idee okazują się być pustymi sloganami, słowami zapisanymi na papierze złotymi literami, jednak sam fakt użycia złotej czcionki nie ożywi ich, pozostaną martwe.

Życie codzienne składa się z małych rzeczy. Jedną z nich jest właśnie ten mały domowy pokój. Warto o tym pomyśleć, bo okazuje się, że to, co niepozorne nie jest w rzeczywistości takie małe i nieistotne. Sprawia przecież, że współistniejemy ze sobą w zgodzie i harmonii - tj. w pokoju. U Jeremiasza proroka natrafiamy na takie słowa: „szukajcie też pokoju miastu temu, do którego was przeniosłem a módlcie się za nie Panu, bo w pokoju jego będziecie mieli pokój.” [BG(Jer 29,7)]. W tych słowach znajdujemy odpowiedź na pytanie - jaki jest związek pomiędzy pokojem Boga i jego wpływem na ludzki pokój. Ten drugi - ludzki nie ma prawa i nie istnieje bez tego, wiecznego - Bożego Pokoju.

Docieramy tym samym powtórnie do słów Pana Jezusa skierowanych do św. Marii Franciszki: „Pokój całej ziemi jeśli przyjmie miłosierdzie” i już nie musimy szukać odpowiedzi jak osiągnąć ów Pokój Boży - warunkiem jest przyjęcie miłosierdzia. Także jednak nie przyjęcie go do wiadomości jak przyjmuje się wiadomości z Dziennika Telewizyjnego - obojętnie i beznamiętnie. Owo Dzieło Boże Wielkiego Miłosierdzia mamy nie rozumem przyjąć lecz wiarą. Apostoł pisał „będąc tedy usprawiedliwieni z wiary, pokój mamy z Bogiem przez Pana naszego Jezusa Chrystusa” (Rzym 5,1). Jest więc Dzieło Wielkiego Miłosierdzia swoistą arką przymierza Boga z człowiekiem, jednak nie materialną jak tamta kiedyś, lecz postrzeganą oczyma wiary tu i teraz. Oby się spełniło to, co napisano w Liście u św. Judy Apostoła: „Miłosierdzie i pokój, i miłość niech się wam rozmnoży” [BG(Jud 1,2)

kapł. M. Franciszek

(Mariawita 1-3/2008) Nauka wygłoszona podczas tegorocznego Nabożeństwa Czterdziestogodzinnego w Cegłowie

Mariawityzm 50 lat temu


W związku z przypadającą w tym roku 50. rocznicą wznowienia wydawania organu prasowego Kościoła Starokatolickiego Mariawitów przytaczamy, jak się wydaje wciąż aktualne, słowo wstępne od ówczesnych Redaktorów.

Po wieloletniej przerwie przystępujemy znów do wydawania pisma, którego brak dotkliwie dał się odczuć w życiu naszego Kościoła. Podejmujemy ten niemały trud z myślą o ideałach chrześcijańskich i z wiarą, że dane nam będzie przyczynić-się w pewnym stopniu do ich ostatecznego zwycięstwa. Pragniemy służyć w miarę swych możliwości, ale ze wszystkich sił, sumiennie i wytrwale, wielkiej sprawie oczyszczenia ludzkich serc i wydźwignięcia dusz, co uważamy za nieodzowny warunek zapanowania ładu Chrystusowego na ziemi.

Jesteśmy Mariawitami. Czujemy się powołani do ofiarnej pracy nad odrodzeniem chrześcijaństwa przez ożywienie, pogłębienie i ugruntowanie wiary, oraz życie i działanie zgodne z nauką Jezusa Chrystusa. Za swój szczególny obowiązek uważamy szerzenie czci Przenajświętszego Sakramentu i nieustanne wzywanie pomocy Maryi, w Której widzimy Opiekunkę i Orędowniczkę całego rodzaju ludzkiego. Jej Imię jest naszym natchnieniem. Od Jej imienia pochodzi nasza nazwa.

Droga, którą zdążamy ku Bogu, wydaje się nam najsłuszniejszą i dlatego jesteśmy Mariawitami, ale bynajmniej nie przypisujemy sobie prawa do sądzenia i potępiania tych, którzy inaczej niż my pojmują prawdy wiary i odmiennie spełniają obowiązki względem Boga. Mariawityzm jest w naszym rozumieniu Dziełem Bożym. Wierzymy w to głęboko i pragniemy, aby inni również uwierzyli. Nie zamierzamy jednakże nikomu narzucać swych zasad, chociaż myślimy, że ich przyjęcie niejednego człowieka mogłoby zbliżyć do Boga. Dalecy od fanatyzmu i nietolerancji, chcemy żyć raczej duchem niż literą i zważać przede wszystkim na czyny, pomni słów Jezusa Chrystusa: „z owoców ich, poznacie je”.

Jesteśmy Mariawitami. Nie wstydzimy się swej nazwy, chociaż byli wśród nas tacy, którzy narazili ją na obelgi i drwiny. Znosiliśmy je z upokorzeniem, ale ani na chwilę nie opuszczała nas wiara, że wszystko, co złe, przeminie i znowu nadejdzie czas, w którym nasza Idea zajaśnieje całym swoim blaskiem. Czas ten jeszcze nie nadszedł, chociaż dużo zła zdołaliśmy już z pomocą Bożą wykorzenić. Ale wierzymy, że nadejdzie i ze swej strony nie będziemy szczędzili wysiłków, aby go jak najbardziej przybliżyć. Dlatego też pragniemy nawiązać do pięknych tradycji bohaterskiego okresu Mariawityzmu, wskrzesić dawny zapał, poruszyć sumienia, obudzić twórczy niepokój. Przeszliśmy wiele prób, w których hartowaliśmy ducha. Doznaliśmy niemało bolesnych zawodów. Przez długi czas dźwigaliśmy ciężkie brzemię błędów, popełnionych przez ludzi odpowiedzialnych za losy Kościoła. Bóg ich osądzi. A naszą rzeczą jest pełnić Jego Wolę. Będziemy więc dokładali Wszelkich starań, ażeby «sprostać swemu powołaniu. I sądzimy, że w ten sposób przywrócimy utracony blask imieniu Mariawity.

Jest nas mało, ale nie czujemy się osamotnieni. Wszystkich ludzi dobrej woli uważamy za swoich braci w Chrystusie. Wszyscy ludzie są nam bliscy; pragniemy szukać tego, co nas z nimi łączy. Jest nas mało, ale pamiętajmy, że z iskry może wybuchnąć płomień. Starajmy się więc być iskrami miłości Boga i bliźniego.

Żyjemy w trudnych czasach. Na naszych oczach ważą się losy ludzkości. Jesteśmy świadkami wydarzeń, wzbudzających jednocześnie i dumę i trwogę. Człowiek w coraz większym stopniu staje się władcą przyrody, odkrywa i podporządkowuje sobie siły, których dwojakie zastosowanie może przeobrazić świat albo w kwitnący ogród, albo w pogorzelisko. Nigdy jeszcze zagadnienia moralne nie występowały z taką ostrością, jak obecnie, nigdy jeszcze poziom moralny jednostek nie budziły tyle uzasadnionej troski, co dziś. Dynamika i tempo współczesnego życia utrudniają ludziom wnikanie w siebie i zastanawianie się nad sobą, odciągają ich od praktyk religijnych, modlitwę i stałą łączność z Bogiem spychają na coraz dalszy plan. W związku z tym szerzy się zło w najrozmaitszych postaciach i w przerażających rozmiarach. Dlatego też za swój święty obowiązek uważamy wytężoną pracę nad dźwiganiem moralności z upadku, w Imię Boga i zbawiennego pożytku człowieka.

Wyrażamy zdecydowane poparcie dla wszelkich wysiłków, zmierzających do ulżenia doli ludzi pracy, dla wszelkich poczynań, których celem jest zniesienie nierówności społecznej, dla wszelkich przedsięwzięć na rzecz pokoju i bezpieczeństwa narodów.

Występując z pierwszym numerem naszego pisma pozdrawiamy serdecznie bratnie Redakcje innych pism religijnych i życzymy im owocnej pracy w służbie Idei Chrystusowej. Pragniemy, by wszystkie nasze spotkania w płaszczyźnie drukowanego słowa były przyjazne i pełne życzliwości. Zabierając głos w sprawach wątpliwych, lub spornych będziemy się starali przedstawiać swoje poglądy w sposób godny ludzi, którzy rozumieją, że ostateczny sąd należy pozostawić Bogu.

Drodzy Czytelnicy! Mariawici i Sympatycy Mariawityzmu! Pragniemy, aby to pismo stało się naszą wspólną własnością. Czytajcie je i rozpowszechniajcie. A my będziemy się starali uczynićje wartościowym. Utrzymujcie z nami ścisłą łączność, przekazujcie nam swoje uwagi, piszcie do nas - wasze listy będą zawsze najmilej widziane.

Drodzy Czytelnicy! Mariawici! Wy, którzy złożyliście tyle dowodów przywiązania do naszej Idei, którzy dochowujecie Jej wierności mimo wielu bolesnych doświadczeń! Od Was zależy istnienie naszego pisma. Prenumerujcie je nie ociągajcie się z regulowaniem należności. Kościół nasz jest biedny i nie rozporządza środkami, które mógłby przeznaczyć na pokrywanie niedoborów pieniężnych, wynikających z nierozkupienia nakładu. Musimy więc być samowystarczalni. I dlatego rzucamy hasło, które z pewnością podejmiecie: W każdym domu mariawickim egzemplarz naszego pisma.

Rocznica śmierci Kapłana Kukli

Pamiętaj o tych , co przed tobą byli... (Syr 41,3)

40. rocznica śmierci Kapłana M. Bernarda Kukli

Dnia 23 grudnia 2007 r. w parafii warszawskiej odbyło się nabożeństwo żałobne w 40. rocznicę śmierci kapłana Bernarda Kukli. Po Mszy św. uczestnicy przeszli na cmentarz parafialny, aby przy grobie kapłana Bernarda i siostry Wiesławy kontynuować modlitwę. Starsi parafianie jeszcze pamiętają tego niezwykłego kapłana. Jakim był?

Urodził się 1906 roku w Żeliszewie w ziemiańskiej rodzinie mariawickiej. Jego rodzice Feliks (1860 -1956) i Józefa (1864 -1936) należeli do pionierów mariawityzmu, których dziś nazywamy ich dumnie pierwszymi mariawitami. Rok 1906 był czasem, w którym kształtowały się parafie mariawickie. To rok wielkiego zrywu organizacyjnego, nadzwyczajnej aktywności mariawitów przejawiającej się budową większości kościołów, w tym kościoła w Żeliszewie.

Od wczesnych lat młody Jan (tak miał na imię) był motywowany przez rodziców do wstąpienia w stan kapłański. Posiadanie syna – kapłana było dla rodziny wielkim wyróżnieniem i powodem do dumy. Elementarne wykształcenie zdobył w szkole przy parafialnej w Żeliszewie oraz w progimnazjum (gimnazjum niepełne) przy parafii mariawickiej w Cegłowie.

Jako 14- letni młodzieniec zgłosił się do Zgromadzenia Kapłanów Mariawitów. Został przyjęty przez samą Mateczkę. Należał do ostatniej grupy kandydatów pozostających pod Jej duchowym przewodnictwem. W czerwcu 1924 roku, po czterech latach nauki i zdobyciu wymaganej wiedzy religijnej w Seminarium przy Świątyni Miłosierdzia i Miłości w Płocku, przyjął święcenia kapłańskie w mając zaledwie 18 lat. Mimo tak młodego wieku zostaje skierowany do pracy w parafiach. W jego kapłańskiej służbie całe życie będzie Go wspierać siostra Wiesława. Był pierwszym stałym proboszczem parafii w Mińsku Mazowieckim. Pracował w Strykowie, Płocku, Łowiczu, a także doraźnie w innych parafiach. Jego cechy osobiste były wykorzystywane przez władze Kościoła w parafiach, gdzie występowały trudne zadania. Swoją niezwykłą pracowitością, wytrwałością, talentem organizatorskim pokonywał trudności i problemy. Dla zapewnienia środków finansowych dla funkcjonowania parafii organizował i zarządzał wytwórniami wód gazowanych (Mińsk, Łowicz). Kochał Mariawityzm. W służbie Bogu i Kościołowi nie szczędził ani sił, ani swojego zdrowia.

W 1956 roku został skierowany do najtrudniejszego zadania, do odbudowy kościoła w parafii warszawskiej. Kościół przy ul Szarej uległ zniszczeniom wojennym i został rozebrany a kościół przy ul Wolskiej został mocno uszkodzony w wyniku bombardowań w 1939 i 1944 roku. W latach 1945-56 parafia warszawska była obsługiwana doraźnie przez kapłanów parafii podwarszawskich. Na stałe w parafii pracowały trzy siostry zakonne. Warto przypomnieć ich imiona: s. Alicja, s. Ursyna i s. Agneta. Parafian było niewielu. Nabożeństwa odbywały się w trudnych warunkach.

W takiej sytuacji rozpoczął swoją pracę kapłan Bernard, który dopiero zakończył poważny remont kościoła w Łowiczu. Należy dodać, że ówczesne plany zagospodarowania Warszawy nie przewidywały w tym miejscu obiektu sakralnego (ani kościoła, ani cmentarza) tylko rozbudowę tras komunikacyjnych (ul Wolskiej, linii i pętli tramwajowej). Ale kapłan Bernard niestrudzony w pokonywaniu przeszkód, lubiący wyzwania, z Bożą pomocą przy wsparciu przez grupę aktywnych parafian zdobywa jednak zgodę na odbudowę kościółka dostosowanego do ówczesnych potrzeb. Już w 1958 roku rozpoczyna się odbudowa finansowana przez parafian warszawskich, także innych parafii mariawickich oraz dotacji ze Światowej Rady Kościołów. Niewielki obiekt został wykończony elementami z drewna dębowego (ołtarz, balustrada, boazeria, schody na chór) dającymi ciepły i przytulny charakter.

W październiku 1960 r. odbudowaną świątynię a także zestaw trzech dzwonów kościelnych konsekrował Biskup Naczelny M. Michał Sitek. Polubili swój kościółek warszawianie. Następuje powolny rozwój parafii, przybywa wiernych. Trwają prace nad upiększaniem otoczenia kościoła i całej posesji. Niestety zdrowie kapłana Bernarda słabnie. W 1966 roku doznaje wylewu krwi do mózgu. Jest częściowo sparaliżowany. Niestrudzony organizuje jeszcze pokrycie kościoła blachą i zainstalowanie nowych organów, których poświecenia dokonał Biskup Naczelny M. Innocenty Gołębiowski (8.04.1967).

Dnia 21 grudnia zgasło serce tego skromnego, ale zasłużonego dla Mariawityzmu kapłana. Miał dopiero 61 lat. Pogrzeb odbył się w niedzielę 24 grudnia, w przeddzień Bożego Narodzenia. Spoczął na miejscowym cmentarzu. Uroczystość żałobna zgromadziła parafian warszawskich i z innych parafii mariawickich, władze naszego Kościoła, a także delegacje Kościołów zrzeszonych w Polskiej Radzie Ekumenicznej. Swoją pracą dla Mariawityzmu zaskarbił sobie wdzięczną pamięć wiernych w wielu parafiach, a szczególnie warszawskiej.

Waldemar GRUSZKA