Mariawita nr 7-9/2011

Wieczność daje nadzieję każdemu

Święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny jest symboliczną granicą dwóch form życia – jednogo, które się kończy i drugiego, które się zaczyna. Zboże zebrane z pól zatrzymuje życie w ziarnie, które ponownie wzbudzi się po wsianiu w glebę.błoto, i to błoto nakłada na oczy ślepego.

Na przykładzie Wniebowziętej obserwujemy pełnię życia i dwa poziomy ludzkiej egzystencji, tej doczesnej i tej przyszłej – wiecznej. Czcimy historyczny i teologiczny fakt wzięcia do nieba Matki najświętszej z ciałem i duszą. Tak wierzył lud Boży od czasów apostolskich. Kościół od najdawniejszych czasów głosił i głosi, że Matka Boża nie przeszła przez bolesną bramę śmierci. Bóg Ją od tego uwolnił.

W pierwotnych planach Bożych śmierci miało nie być, ale od czasu upadku człowieka w raju, śmierć jest konsekwencją grzechu pierworodnego. Matka Najświętsza jako Niepokalanie Poczęta była całkowicie bezgrzeszna. Nie było więc żadnych podstaw, by całkowicie niewinna istota podlegała najwyższej karze.

Kościół Powszechny do końca nie określił, jaki mógł być kres życia Maryi na ziemi. To było rzeczą drugorzędną. Dlatego niektóre Kościoły lokalne obchodzą Święto Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny. Faktem zasadniczym było samo wniebowzięcie Matki Bożej z duszą i ciałem do chwały niebios. I to jest dominującą treścią uroczystości 15 sierpnia.

Święto Wniebowzięcia wskazuje na zasadniczy akcent w życiu każdego człowieka, jakim jest przemijalność. Głównym i nadrzędnym celem każdego życia, według wskazań wiary, jest przeżycie własnego „wniebowzięcia”. Do tego trzeba się przygotowywać każdego dnia przez budowanie dobra wokół siebie. Patrząc na dzieje ludzkości i świata, łatwo zauważyć, że zło zawsze było niespokojne, gdy rozwijało się dobro i zawsze to dobro zwalczało, ale bezskutecznie. Dobro zawsze ma siłę przebicia. Niejednokrotnie może to być trudne i bolesne, może towarzyszą temu początkowo porażki, ale ostatecznie dobro jest niezniszczalne. Ono Wieczność daje nadzieję każdemu od Boga pochodzi. I rzeczywiście jest jedynie obiektywną wartością na tym świecie. I to staje się treścią naszego przyszłego, wiecznego życia. A najbardziej przekonywującym twego przykładem jest Matka Najświętsza, której Wniebowzięcie jest koniecznym następstwem życia, a treścią tego życia było samo dobro.

Można pytać o wartość życia każdego człowieka i całej ludzkości, gdyby nie było życia wiecznego. Jaką wartość miałyby religia i uczciwość? Jaki byłby sens kierowania się w życiu nakazem sumienia i odpowiedzialności. Wtedy tyle byłoby naszego, ile tu posiadamy, skoro istniałaby tylko doczesność. Mielibyśmy jedynie tyle radości, uciech i doznań, nieważne, godnych czy grzesznych, ile tu by nam było dane przeżyć lub ile tu byśmy sobie zorganizowali.

Jeśli nie byłoby życia po śmierci, to znikłoby poczucie grzechu i uczciwości, bo nie byłoby odpowiedzialności wiecznej. Wówczas bogaty byłby zawsze w lepszej sytuacji od ubogiego, zdrowy od chorego, oszust od uczciwego, sławny od nieznanego, mistrz od amatora, młodzieniec od seniora. Tymczasem wieczność daje nadzieję każdemu. Wartość człowieka nie jest mierzona tym, co on posiada czy pozycją w środowisku, ale ludzkim wnętrzem. I bez żadnej obawy, z największą pewnością można głośno wołać, że tyle życia i takiego życia po śmierci, ile prawdziwego życia na ziemi. Każdy człowiek, obojętnie kim jest, skąd pochodzi, jak się nazywa, gdzie mieszka i czym się w życiu zajmuje ma życiowo równe szanse w oczach Boga.

Wniebowzięta Matka Boża żyła jak inni. Nie zajmowała jakiejś szczególnej pozycji społecznej, w tym względzie niczym szczególnym się nie wyróżniała. Była zwyczajną kobietą. Ale od strony świętości była największą ze wszystkich niewiast na ziemi. Dziś pełni religijnego zdumienia wpatrujemy się w naszą Panią i Matkę, biorąc z niej wzór, jak żyć każdego dnia, by starać się być coraz lepszym, by piąć się coraz wyżej, ku niebu. Miejmy więc zdrową chrześcijańską ambicję przy każdym wieczornym pacierzu rozliczyć miniony dzień i urządzać dzień następny by był lepszy od poprzedniego. Wówczas małymi kroczkami, przy pomocy łaski Bożej, dostąpimy własnego zbawienia.

Wniebowzięta Matka Boża jest z nami każdego dnia, wspiera każdą właściwą decyzję naszej wolnej woli, jako najlepsza Matka pragnie „wniebowzięcia” każdego z nas.

Dzień 15 sierpnia od ponad dwudziestu lat znów jest Świętem Wojska Polskiego. Ustanowione zostało na pamiątkę „Cudu and Wisłą”, który miał miejsce 15 sierpnia 1920 roku. Było to zwycięstwo mądrości taktycznej dowództwa Wojska Polskiego i „pospolitego ruszenia” narodu polskiego nad wojskami armii sowieckiej, dowodzonymi przez marszałka Tuchaczewskiego. Nasza Mateczka miała zrozumienie, że to Opatrzność Boża sprawiła, by nad Wisłą stał się cud. Bo tu zostało objawione Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, jako ostatni ratunek dla ginącego w grzechach świata. A ten ratunek jest we czci Przenajświętszego Sakramentu i wzywaniu Nieustającej Pomocy Maryi. W oparciu o te dwa środki ma się odrodzić cała ziemia i przygotować na przyjęcie Królestwa Bożego:

"Tyś jest krajem pokoju!
Tyś jest obietnicą
I testamentem z nieba,
danym ziemi w spadku,
Oddaj nam słuch Twój,
Panno! Nadziejo! Kotwico!
Matko, Matko, Matko”.


Wniebowzięta Matko Boża – módl się za nami. Matko Boża Nieustającej Pomocy – przyczyń się za nami. Amen.

bp M. Bernard

Dotknięcie dłonią

W latach 50. ub. wieku byłem na pielgrzymce w Płocku. Niedawno wróciło do mnie wspomnienie niecodziennego wydarzenia, którego stałem się wtedy przypadkowym uczestnikiem.

Nie pamiętam dokładnie czy podróż do Płocka odbyłem statkiem, czy już autokarem. Jak zwykle 15 sierpnia (chyba 1954 r.) do Świątyni Miłosierdzia i Miłości przyjechało wielu wiernych z wszystkich parafii mariawickich wraz ze swymi proboszczami. W czasie Sumy Świątynia wypełniona była wiernymi, a ci co się nie zmieścili stali przy otwartych drzwiach.

Po nabożeństwie uczestnicy pielgrzymek rozeszli się po ogrodzie, siedli na ławkach lub na kocach na trawie i spożywaliw większości pierwszy tego dnia posiłek. Potem niektórzy pozostali w ogrodzie, rozmawiając z bliskimi, których często dawno nie widzieli. Część uczestników poszła zwiedzać miasto, inni wybrali się nad Wisłę. Należałem do tych ostatnich.

W poprzednich dniach intensywnie padało. Wisła wylała, lecz 15 sierpnia woda opadła pozostawiając rozlewiska na przybrzeżnych łąkach. W jednym z nich ludzie urządzili sobie kąpielisko. Dołączali do nich niektórzy uczestnicy pielgrzymek, gdyż dzień był gorący i parny.

W pobliżu dzikiego kąpieliska spotkałem kapłana M. Andrzeja Jałosińskiego (późniejszego biskupa). Zaczęliśmy rozmawiać, patrząc mimowolnie na kąpiących się. Większość „taplała” się przy brzegu, tylko trzech czy czterech odważniejszych wypłynęło dalej.

W czasie naszej rozmowy rozebrał się młody człowiek z parafii łódzkiej i wszedł do wody. Stopniowo zagłębiał się i odchodził od brzegu. Gdy woda sięgała mu do piersi nagle zniknął. Ktoś krzyknął: „Topi się!”. Na ten okrzyk prawie wszyscy wyszli z wody. Pływacy będący dalej zawrócili w kierunku brzegu i zaczęli nurkować. Woda ich trochę zniosła i nurkowali około 3-4 metrów od miejsca, w którym zniknął topielec.

Widząc to zdjąłem buty i ubranie, wskoczyłem do wody. Biegnąc po płyciźnie, wpadłem raptem do wyrwy, w której zatonął brat. Woda w zapadlisku była mętna, nic nie widziałem, zacząłem wiec gorączkowo poszukiwać rękoma. Człowiek może przebywać pod wodą około minuty (z wyjątkiem poławiaczy pereł, którzy specjalnie wytrenowani mogą przebywać tam do trzech minut). Zabrakło mi powietrza, musiałem wypłynąć na powierzchnię, aby zaczerpnąć haust lecz przedtem wykonałem jeszcze jeden ruch ręką i dotknąłem topielca. Wynurzyłem się z okrzykiem: „Tu jest!”

Jeden z poszukujących to potwierdził, lecz też nie udało mu się go wydobyć. Jeśli człowiek przebywający pod wodą nie zostanie wydobyty w ciągu 3 - 4 minut, to następuje niedotlenienie mózgu i żadna reanimacja nie pomoże. Niedaleko przepływała łódź. Ludzie zaczęli krzyczeć: „Pomóżcie! Zatonął człowiek!” Płynący zmienili kierunek. Niedługo znaleźli się nad miejscem, gdzie zniknął pechowy pływak.

Na łodzi znajdowali się muskularni młodzi ludzie. Jeden z nich zanurzył w wodzie długie wiosło, a drugi po tym wiośle zszedł na dno. Po pełnej napięcia chwili wynurzył się z topielcem. Muskularne ręce go uchwyciły i wciągnęły do łodzi. Szybko do brzegu! Ktoś wydał komendę: „Nie kładźcie go na glebę!”. Trzech młodych ludzi uklękło i oparło się rękoma o podłoże, a na ich plecach położono topielca. Ktoś znający się na rzeczy zastosował sztuczne oddychanie, na razie bez rezultatu. Topielec nie dawał oznak życia, ale reanimacji nie przerywano.

Ktoś inny wezwał pogotowie. Gdy usłyszeliśmy sygnał karetki, z ust reanimowanego wydobył się charkot. Była to pierwsza oznaka powrotu do życia. Właściwa pomoc medyczna zaczęła się w karetce, a później w szpitalu.

Po wyjściu z wody pozbierałem rozrzucone części swego ubrania. Kapłana Andrzeja już nie było. Nie pamiętam, czy w Świątyni podziękowałem Bogu, że pozwolił nam uratować naszego brata. Nie wiem, czy w czasie nieszporów modliliśmy się o jego powrót do życia i zdrowia. Przyjmij więc teraz, o Panie, moje serdeczne, choć tak spóźnione podziękowanie.

Po nieszporach dowiedziałem się, że nasz brat wraca do zdrowia i następnego dnia może opuścić szpital. Dotychczas nie udało mi się poznać jego imienia i nazwiska.

Gdyby nie skoordynowana akcja wielu ludzi i mnóstwo korzystnych okoliczności, nie było by Cię, Bracie, wśród żywych. Dziś masz zapewne siedemdziesiąt kilka, może osiemdziesiąt lat. Tak wiele o Tobie myślałem, że stałeś mi się w jakiś sposób bliski. Chciałbym Cię choć raz przytulić do serca, a może i Ty teraz, poznawszy nowe okoliczności, zechciałbyś odwzajemnić mój uścisk... Może ktoś z wtedy obecnych, obserwujących akcję ratowniczą, zapamiętał więcej szczegółów i pragnie się nimi podzielić…

Tadeusz Zych

1921- 23 sierpnia - 2011

O przecudna Perło...

To już 90 lat jak odeszła święta Maria Franciszka, Mateczka, która dała nam tyle nauk, z których czerpać możemy bez końca. Jak szczęśliwi jesteśmy, że dane jest nam Ciebie znać i wielbić o Mateczko Najdroższa… Tyle nam wyjednałaś, tyle wycierpiałaś, tyle wzięłaś na siebie, i cierpiałaś w cichości i pokorze.

To Ją wybrał Pan Jezus i Swój plan objawił. To Jej pokazał zepsucie świata i Miłosierdzie, jako jedyny dla niego ratunek. To Jej tak zaufał i powierzył nieocenione zadanie.

Tak często zapominamy o Mateczce i czci Jej należnej. Oprócz Dzieła Wielkiego Miłosierdzia możemy znacznie więcej dowiedzieć się o Mateczce z książek „Święta Maria Franciszka i Jej Zgromadzenie zakonne. We Wspomnieniach i Pamiętnikach” lub „Wyklęta”. W pierwszej pozycji dzięki opowiadaniom Babciuni – matki Mateczki oraz pamiętnika pierwszego kapłana mariawity Jana Przyjemskiego, możemy lepiej poznać postać Marii Franciszki Kozłowskiej, Jej dzieciństwo, niektóre zachowania, zobaczyć jak widzieli i zapamiętali Ją inni. Zrozumieć czemu Ona tak bardzo zawierzyła Bogu i jak starała się, mimo często ogromnych trudności, by to Dzieło nie zostało zniszczone. Dzięki Mateczce możemy nauczyć się kochać Przenajświętszy Sakrament, którego moc Ona poznała.

Bardzo zachęcam do obu lektur, przybliżenia się do Tej postaci, ukochanej naszej Założycielki, takiego uwielbienia Jej przed samym Bogiem, wspomnienia w modlitwie, nie obnoszenia się z tym, ale pamiętania. Ona nie chciała być wynoszona na ołtarze, żyła skromnie i dbała o innych. Pamiętajmy więc o Niej, o tym kim jest dla nas, mariawitów. Pamiętajmy nie tylko w rocznicę Jej urodzin, śmierci czy Objawień, ale zawsze, bo: „Błagalne modły Jej, płynące z duszy cnej, sprawiły żem na zawsze Twój… Zawdzięczam Mej Mateczce, żem jest Twój”.

Monika Mirys

Krypta w Świątyni Miłosierdzia i Miłości w Płocku.
Wierni w ciszy modlą się przed grobem naszej Świętej Marii Franciszki

Niezwykła i szlachetna

Założycielka mariawityzmu w zachodnioeuropejskich publikacjach starokatolickich

Zainteresowanie osobą i działalnością Założycielki mariawityzmu, Feliksy Marii Franciszki Kozłowskiej, nazywanej często Mateczką, w publikacjach starokatolickich rozpoczęło się w 1906 roku po nałożeniu przez Rzym ekskomuniki większej na przełożonych i wyznawców Dzieła Wielkiego Miłosierdzia.

Starokatolicy więcej uwagi zaczęli poświęcać mariawitom od 1909 roku. Miało to ścisły związek z udziałem delegacji mariawickiej w VIII Międzynarodowym Kongresie Starokatolików, który odbył się w dniach 6-10 września 1909 roku w Wiedniu. Uczestniczyli w nim, na zaproszenie ks. Amandusa Czecha, administratora biskupstwa starokatolickiego w Austrii, i za zgodą s. Marii Franciszki, trzej duchowni mariawiccy: ks. Jan M. Michał Kowalski, Minister Generalny Związku Mariawitów; ks. Roman M. Jakub Próchniewski i ks. Andrzej M. Leon Gołębiowski.

Dzięki prowadzonym tam rozmowom między biskupami starokatolickimi a kapłanami mariawickimi oraz pośrednictwu rosyjskiego generała Aleksandra Kirejewa, długoletniego przyjaciela starokatolików, sekretarza Sekcji Petersburskiej Towarzystwa Miłośników Oświaty Duchownej, podjęto decyzję o przyjęciu Kościoła Mariawitów do Unii Utrechckiej. Obecni na Kongresie biskupi starokatoliccy wyrazili zgodę na konsekrację biskupią ówczesnego Ministra Generalnego Związku Mariawitów, ks. Michała Kowalskiego, która odbyła się 5 października 1909 roku w katedrze pw. św. Gertrudy w Utrechcie. Dzięki temu Kościół Mariawitów uzyskał ważną sukcesję apostolską.

Najwięcej publikacji starokatolickich, przeważnie artykułów, na temat Założycielki mariawityzmu ukazało się za jej życia, szczególnie w okresie intensywnych kontaktów między zachodnioeuropejskimi Kościołami Unii Utrechckiej a Kościołem Mariawitów, czyli w latach 1909-1921.

Jej działalność i zasługi dla rozwoju mariawityzmu opisywano w czasopismach starokatolickich Holandii, Niemiec i Szwajcarii, m.in. w „Nieuwe Rotterdamsche Courant”, „Deutscher Merkur”, „Internationale Kirchliche Zeitschrift”, „Der Katholik” oraz w kalendarzu starokatolickim, wydawanym w Bazylei przez Kościół Chrześcijańskokatolicki Szwajcarii. Kilka stron poświęcił jej w swojej książce, wydanej przed wybuchem pierwszej wojny światowej, ks. Max Kopp, proboszcz starokatolicki w Mundelfingen.

Rok po przyjęciu Kościoła Mariawitów do Unii Utrechckiej, na łamach czasopisma holenderskich starokatolików „Nieuwe Rotterdamsche Courant” ukazał się obszerny artykuł poświęcony mariawityzmowi. Autorka podkreśliła autorytet moralny i charyzmat duchowy s. Marii Franciszki Kozłowskiej: „Jest ona nadzwyczaj uprzejmą i z pewną dozą rezerwy. Wyczułam od razu, że należy ona do charakterów szczególnie silnych i umiejących w zupełności panować nad sobą. I stojąc na stopie przyjacielskiej zażyłości z resztą mieszkańców domu, jest ona jednak widocznym ośrodkiem, istotną «Matką», kierującą wszystkiem bez okazywania kiedykolwiek pośpiechu albo też despotyzmu”. Dodała, że pod wpływem Założycielki mariawityzmu „całe zgromadzenie robi wrażenie pracowitej i szczęśliwej rodziny, gdzie porządek i swoboda zgadzają się w sposób zadziwiający”.

W 1911 roku w międzynarodowym czasopiśmie starokatolickim „Internationale Kirchliche Zeitschrift”, w artykule z cyklu Kronika kościelna poinformowano, że dzięki inicjatywie i wysiłkom s. Marii Franciszki do końca 1909 roku mariawici zorganizowali „28 ochronek dla 2400 dzieci, 16 szkół dla 1400 dzieci, 24 domy parafialne i 4 domy ludowe, ambulatoria, domy starców, sale zajęć, warsztaty rzemieślnicze”, zaś w 1910 roku, dzięki charyzmie Mateczki, do Zgromadzenia Sióstr Mariawitek należało około 200 zakonnic.

Ks. Max Kopp w swojej książce o starokatolicyzmie, opublikowanej w Bernie w 1911 roku, podkreślił decydujący wpływ s. Feliksy Kozłowskiej na zorganizowanie zgromadzeń Sióstr Mariawitek i Kapłanów Mariawitów. Autor zaznaczył, że istotą charyzmatu mariawickiego i misją zgromadzeń zakonnych jest szerzenie czci dla Pana Jezusa ukrytego w Przenajświętszym Sakramencie oraz nabożeństwa do Matki Boskiej, szczególnie pod wezwaniem Nieustającej Pomocy.

Po pierwszej wojnie światowej bp prof. Eduard Herzog, znany teolog starokatolicki, zwierzchnik Kościoła Chrześcijańskokatolickiego Szwajcarii, w artykule zamieszczonym w 1919 roku na łamach „Internationale Kirchliche Zeitschrift”, pisał o zaangażowaniu s. M. F. Kozłowskiej na rzecz porozumienia i współpracy między Kościołem Mariawitów a zachodnioeuropejskimi Kościołami starokatolickimi Unii Utrechckiej.

Starokatolicy pisali o siostrze Feliksie Kozłowskiej również po jej śmierci. W roku 1922 ks. Anton Absenger, w czasopiśmie niemieckich starokatolików „Deutscher Merkur”, wyraził głęboki żal z powodu zgonu Założycielki mariawityzmu, nazywając ją „jedyną w swoim rodzaju, obdarzoną przez Boga niezwykłymi zdolnościami, szlachetną kobietą”. W następnym roku, prezentując życiorys Mateczki, zwrócił uwagę, że była ona „kobietą z rzadko spotykaną siłą ducha i czystością serca”. Jego zdaniem, życie tej świątobliwej Polki świadczyło o jej wielkości i zarazem pokorze.

Zasługi Marii Franciszki zostały docenione w pracy zbiorowej Die Altkatholische Kirche, wydanej przez niemieckich i szwajcarskich starokatolików w Gotha w 1935 roku. W rozdziale o starokatolicyzmie w Europie południowo-wschodniej i Ameryce dr Herbert Neufeld zauważył, że zbudowana przez Felicję Kozłowską społeczność dążyła do prowadzenia „czystego, duchowego życia”, a ona sama „dokonała surowej krytyki duchowego i moralnego systemu kleru rzymskokatolickiego w Polsce”.

Po drugiej wojnie światowej o Założycielce wspomniał bp prof. Urs Küry, czołowy teolog starokatolicki, zwierzchnik Kościoła Chrześcijańskokatolickiego Szwajcarii, w dziele z 1966 roku Die Altkatholische Kirche. Napisał, że mariawityzm jako „wspólnota zakonno-kościelna, założona w 1893 roku przez zakonnicę Franciszkę Kozłowską i księdza Jana Kowalskiego, zorganizowana według zasad zakonnych, zajmowała się głównie pracą społeczno-opiekuńczą wśród ubogiej ludności.”

Postać Założycielki krótko opisała kapłanka Angela Berlis, niemiecka teolożka starokatolicka, w książce z 1998 roku. Autorka podała, że historia mariawityzmu „rozpoczęła się w 1887 roku wraz z założeniem zakonnego zgromadzenia żeńskiego mariawitek przez Marię Franciszkę Kozłowską, osobowość charyzmatyczną, która do dzisiaj jest czczona jako Mateczka.” Przypomniała, że została ona, jako pierwsza kobieta w historii Kościoła, imiennie ekskomunikowana przez papieża.

W 2006 r. napisał o Mateczce Christian Flügel, niemiecki starokatolik, w książce popularnonaukowej. Podkreślił jej rolę w zorganizowaniu zgromadzeń Sióstr Mariawitek i Kapłanów Mariawitów, a następnie niezależnego od Rzymu Kościoła Mariawitów. Wskazał, że dzięki kierownictwu duchowemu swej mistrzyni mariawici wyróżniali się pobożnością, pracowitością i bezinteresownością.

Na podstawie publikacji zachodnioeuropejskich starokatolików można wyciągnąć wniosek, że Maria Franciszka Kozłowska, duchowa mistrzyni mariawitów, wniosła wielkie zasługi dla stworzenia prężnej wspólnoty religijnej oraz nawiązania, rozwijania i umacniania kontaktów ekumenicznych z innymi Kościołami chrześcijańskimi, zwłaszcza Kościołami starokatolickimi Unii Utrechckiej. Piszący o niej zgodnie podkreślali jej wkład w działalność religijną i charytatywno-społeczną na rzecz ludzi potrzebujących wsparcia zarówno duchowego, jak i materialnego.

dr Borys Przedpełski ChAT w Warszawie, Kościół Polskokatolicki

Od redakcji: Tekst jest skrótem obszernego artykułu naukowego udostępnionegoMariawicie przez dr. Borysa Przedpełskiego. Dziękujemy

Kongres starokatolików w Kolonii (1913), w szarych habitach delegacja Kościoła Mariawickiego: bp M. A. Gołębiowski, bp M. J. Próchniewski, kapł. M. F. Rostworowski i bp M. M. Kowalski

Mateczka jako pisarka


Gdy zapytamy przeciętnego mariawitę, czego autorką jest Mateczka, co napisała, odpowie niewątpliwie, że spisała objawienia Dzieła Wielkiego Miłosierdzia Bożego1.O tym jej dziele wiedzą wszyscy. Oprócz faktów i słów odebranych w percepcji ponadzmysłowej zapisała tam wiele wydarzeń ze świata zewnętrznego towarzyszących objawieniom. Jest tych ksiąg objawień pięć. Noszą one tytuły: „Początek zawiązku zgromadzenia kapłanów”, „Pierwotny tekst objawień Mateczki”, „Wyjątki z objawień w roku 1899 i 1900”, „Notatki rekolekcyjne z r. 1911” i „Notatki z objawień Mateczki z roku Jubileuszowego 1918”.

Strona tytułowa edycji Dzieła Wielkiego Miłosierdzia z 1927 r.


Trzy z tych tytułów pochodzą od Mateczki, dwa pozostałe - tam gdzie występuje w nich wyraz „Mateczka” - zostały nadane przez pierwszych wydawców tych ksiąg. Zostawiła również przez siebie ułożone i własnoręcznie napisane w roku 1904 obszerne ustawy „Związku Katolickiego Nieustającej Adoracji Ubłagania”2, które przesłano wtedy do zatwierdzenia do Rzymu, ale tam nie spotkały się z dobrym przyjęciem. Niemniej posłużyły po roku 1906 do zorganizowania życia religijnego w Katolickim Kościele Mariawitów. Zmieniane już za życia Mateczki i modyfikowane w kolejnych latach ad hoc, zastępowały przez jakiś czas prawo wewnętrzne Kościoła Mariawitów, a jeszcze dziś ich autorytet bywa czasem przytaczany w mariawickich problemach i dyskusjach jurystycznych. W obu wymienionych dziełach Mateczka nie miała możności uzewnętrznić talentu pisarskiego. W księgach objawień starała się jak najmniej pisać od siebie, lecz przede wszystkim wiernie oddać treści objawienia. W ustawach, suche treści natury raczej prawniczej znakomicie świadczą o jej logicznym myśleniu, o przewidywaniu mogących powstać sytuacji trudnych i drażliwych, o podstawowych metodach ich rozwiązywania. Lecz i tu nie miała możności rozwinąć ani swojej wiedzy teologicznej, ani talentu pisarskiego.

O tej wiedzy i talencie świadczą natomiast trzy inne rozprawy napisane w latach późniejszych. Pierwsza z nich to „Życie duchowne”. Króciutka rozprawka mieszcząca się na 5 książkowych stronicach3 napisana w roku 1909. Dziś tytuł należałoby odczytać „Życie duchowe”, zamiast „duchowne”. Jest to wstęp do pracy wewnętrznej, do pracy nad sobą, wprowadzenie do mistyki lub - jeśli kto woli to tak nazwać - do chrześcijańskiej ezoteryki, czyli do „wiedzy duchowej dostępnej dla rozumu”, jakiej domaga się objawienie4. Ten temat został następnie rozwinięty na 46 stronach przez dwóch mariawickich teologów - biskupów M. Jakuba Próchniewskiego i M. Michała Kowalskiego5, którzy pisząc konsultowali się z Mateczką. To co napisali jest ze wszech miar wartościowe, choć niektóre fragmenty ze względu na formę, a inne nawet na treść, wymagałyby dziś przeredagowania. Ten rozszerzony tekst czyta się z ciekawością, ale robi on na czytelniku po prostu wrażenie ważnego dokumentu historycznego, świadczącego o prawidłowości drogi mariawickiej. Natomiast krótki tekst napisany własnoręcznie przez Mateczkę zachował po prawie stu latach pełną aktualność. Wspaniałą jego cechą jest zwartość. Nie ma dłużyzn. Każde zdanie jest nabrzmiałe treścią. Każde może stanowić dla czytelnika podstawę dalszych, własnych już rozmyślań. Lakoniczność, która jednak nigdy nie utrudnia zrozumienia treści, i dobry polski język są cechami tego dzieła. Najważniejszą jednak zaletą jest to, że o ile autorzy 46-stronicowego rozwinięcia piszą jako znawcy przedmiotu będąc bogaci w wiedzę, jaką zdobyli przez studia, Mateczka owe 5 stronic pisze jak osoba, która zna życie duchowe przede wszystkim z własnego doświadczenia, która nie rozumuje o prawach rozwoju duszy, lecz która po prostu widzi te prawa. Nawet przytoczone przez nią cytaty z Pisma Świętego są ilustracją przedstawionych tez, są sprawdzianem ich prawidłowości, ale nie ich źródłem. Ona bierze treść wprost ze świata Ducha. W całej rozprawce nie ma niczego sensacyjnego, niczego podniecającego. Przeciwnie, pokazuje ona, że praca nad sobą i rozwój wewnętrzny jest czymś naturalnym dla prawidłowo dojrzewającego człowieka, a nie tylko przywilejem wyjątkowo powołanych mistyków. Te prawdy podane są w języku łatwo zrozumiałym dla każdego chrześcijanina.

Odmienny charakter mają „Trzydniowe rekolekcje” powstałe w roku 1911 w związku z nadciągającej wielką wojną, „wojną wszechświatową” (to znaczy „ogólnoświatową”), jak to Mateczka otrzymała w tymże roku w objawieniu. W znanych wydaniach6 nie ma podanych autorów. Rekolekcje były traktowane jako bezautorski tekst kościelny, przeznaczony dla przygotowania ludzi do przetrwania w czasie wojennym. Według tradycji było dwoje współautorów „Rekolekcji”: Mateczka i biskup M. Jakub Próchniewski. Ta sama tradycja twierdzi, że główną autorką była Mateczka, zaś biskup Jakub był raczej sekretarzem jej wypowiedzi i redaktorem. Piszący te słowa przypuszcza jednak, że trafiające się w tym dziele spore dłużyzny pochodzą od drugiego autora i świadczą o jego istotnym udziale w formowaniu tekstu. Dwaj specjalni kaznodzieje odwiedzali parafie i prowadzili rekolekcje opierając się na tej pracy. Rozpoczęto je w roku 1911 i prowadzone w kolejnych parafiach, zostały zakończone w roku 1914, tuż przed wybuchem wojny. W tym dziele styl jest zdecydowanie dewocyjny (nie w ujemnym lecz w najlepszym sensie tego słowa). Treść obejmuje nauki duchowe o całokształcie życia człowieka, składa się z czterech konferencji: o pokucie, o grzechu, o spowiedzi i o nawróceniu się do Boga czyli o prawdziwej wolności, przeplatanych obszernymi częściami rachunku sumienia. Wszystko jest napisane w duchu nie tyle strachu przed piekłem, ile raczej nadziei wiecznego szczęścia z Bogiem. Ta nadzieja, połączona z miłością do Boga ma być głównym motorem działania chrześcijanina i jego wewnętrznego rozwoju. Chociaż rozważania w wielu miejscach straciły na aktualności, chociaż punkty obszernego rachunku sumienia dopasowane były do życia ludzi z początków wieku XX, często treści tego dzieła bywają uwzględniane przez prowadzących mariawickie rekolekcje, a modlitwy tam zawarte bywają w czasie rekolekcji do dziś odmawiane. Główna zaś zasada tych rekolekcji - przedstawianie ludziom Bożej miłości i miłosierdzia, i zachęcanie do działania z zamiłowania do dobra, z wdzięczności do Boga i miłości do innego człowieka, a nie ze strachu przed piekłem, stało się podstawą wszelkich mariawickich rekolekcji.

Następnym dziełem Mateczki jest napisane w roku 1918 na prośbę biskupa M. Michała Kowalskiego „Rozmyślanie o poprawie życia”. Mimo iż to dzieło doczekało się dwu wydań drukiem7, jest ono najmniej znane z pism Mateczki. Wielu mariawitów w ogóle nie wie o jego istnieniu. Język jest tu modlitewny, ale pozbawiony niepotrzebnych ozdobników, którymi, mimo przeminięcia baroku nawet w dziełach religijnych, bywały jeszcze zachwaszczane liczne modlitewniki z pierwszych dziesięcioleci XX wieku. Podobnie jak „Życie duchowne”, jest ono oszczędne w słowa, bogate w treść, pisane dobrym polskim językiem. Ta praca może stanowić materiał pomocny dla prowadzących rekolekcje, ale przede wszystkim można ją polecić jako lekturę, jako pobudkę do rozwijania własnych medytacji osobom samotnie się przygotowującym do spowiedzi lub po prostu przeprowadzającym religijne „reperacje”. Szkoda, że jest tak mało znana.

Mateczka jest też autorką wielu listów W okresie gdy wyjawiła już światu, że otrzymuje objawienia Dzieła Miłosierdzia Bożego, nakazywała adresatom listów niszczyć je po wykorzystaniu. Niewątpliwie bała się, że indywidualne rady dla poszczególnych osób lub zalecenia zakonne przez nią udzielane w konkretnych sytuacjach, mogłyby być potem uznane za istotnie związane z Dziełem Bożym, za ogólnie i trwale obowiązujące. Niektórzy jednak wbrew zaleceniu zachowywali listy, zaś inni obchodzili jej zalecenie przepisując ich treść, a niszcząc tylko oryginały. W ten sposób zachował się dość duży zbiór listów Mateczki - obejmujący około 100 pozycji - dotąd nie w pełni opisany, ani skatalogowany. Nie zachowały się żadne listy z jej młodości, żadne listy do matki, przyjaciół, znajomych. Najstarsze znane pochodzą z roku 18938. Są to dwa listy do ojca Honorata odnalezione w roku 1997 w jego archiwum. Większa część listów została opublikowana w roku 19229. Fragmenty innych były cytowane we wspomnieniach o Mateczce.

Nie wszystkie - nawet większe - prace Mateczki zostały zachowane. Zaginęła całkowicie tak zwana „Książeczka”, do której zapisywała na polecenie ojca Honorata Koźmińskiego z początku wszystkie swoje przeżycia nadzmysłowe10. Przez jakiś czas przypuszczano, że jest ona tożsama z „Pierwotnym tekstem objawień Mateczki”. Listy odkryte w roku 1997 wykluczyły jednak taką możliwość. Ale i dorobek literacki, który pozostał nie jest znikomy. Wydanie wszystkich zachowanych prac Mateczki jest zadaniem kościołów i zgromadzeń mariawickich na przyszłe dziesięciolecia. (c.d.n.)

brat Paweł

„Praca nad sobą”, Zeszyt nr 22 z 2001 r., s. 6-9
PRZYPISY
1/ Z kilku istniejących wydań wymieniamy najnowsze: Feliksa Maria Franciszka Kozłowska, Objawienia Dzieła Miłosierdzia Bożego”, Kraków, 1995.
2/ Zamieszczone w całości w pracy zbiorowej „Dzieło Wielkiego miłosierdzia dla Świata czyli wypełnienie się objawienia…”, Płock, 1922, str. 317-382
3/ Jak wyżej str. 383-388.
4/ „Początek zawiązku” akapit 48 (F.M.F. Kozłowska „Objawienia Dzieła Miłosierdzia Bożego”, Kraków, 1995, str. 48).
5/ str. 388-433 „Dzieło Wielkiego miłosierdzia dla Świata czyli wypełnienie się objawienia…”, Płock, 1922.
6/ Jak wyżej str. 434-539 i jako osobny druk „Trzydniowe rekolekcje”, Płock, 1924.
7/ „Dzieło Wielkiego Miłosierdzia dla Świata czyli wypełnienie się objawienia…”, Płock, 1922, str. 257-264 i wydanie drugie Płock, 1927 str. 257-264.
8/ „Praca nad sobą”, Kraków, 1998, zeszyt 7.
9/ „Dzieło Wielkiego Miłosierdzia dla Świata czyli wypełnienie się objawienia…”, Płock, 1922, str. 539-618.
10/ Zaginęły też wszystkie rękopisy Mateczki złożone na zarządzenie Kongregacji Inkwizycji w ręce rzymskokatolickiego biskupa płockiego w roku 1905 i nawet nie wiadomo, co one w sobie zawierały.

Czym jest Unia Utrechcka?


W ostatnich numerach „Mariawity” zamieszczono kilka artykułów związanych z Unią Utrechcką. Warto przypomnieć, czym jest ta wspólnota i jakie cele sobie stawia.

Temat Unii pojawił się w związku z dwoma wydarzeniami. Pierwszym z nich była setna rocznica konsekracji ks. Jana M. Michała Kowalskiego (w roku 1909) na pierwszego mariawickiego biskupa oraz udzielenia sakry biskupiej ks. M. Andrzejowi Gołębiowskiemu i ks. M. Jakubowi Próchniewskiemu (w roku 1910). Drugim było wznowienie rozmów mających na celu przywrócenie Kościołowi Starokatolickiemu Mariawitów członkostwa w Unii Utrechckiej (zainicjowane przez list abp. J. Verkamena, skierowany do Biskupa Naczelnego M. Ludwika Jabłońskiego w lipcu 2008 roku) oraz zaproszenie w 2010 roku przedstawicieli Kościoła Starokatolickiego Mariawitów do udziału w charakterze obserwatora w spotkaniach Międzynarodowej Konferencji Biskupów Starokatolickich (ang. International Bishops’ Conference).

Te wydarzenia skłaniają do przypomnienia, czym są Unia Utrechcka i Międzynarodowa Konferencja Biskupów Starokatolickich, jaka jest ich geneza oraz jakie cele sobie stawiają?

Na stronie internetowej Unii Utrechckiej można znaleźć następujący opis: „Unia Utrechcka jest związkiem Kościołów i ich biskupów zdecydowanych, aby utrzymać i przekazać wiarę, kult i podstawową strukturę niepodzielonego Kościoła pierwszego tysiąclecia. (…)

Abp Cornelius Steenoven, pierwszy starokatolicki arcybiskup Utrechtu (1661 - 1725)
 

Zjednoczenie biskupów w Międzynarodowej Konferencji Biskupów Starokatolickich daje wyraz pełnej komunii reprezentowanych przez nich Kościołów”1. Powyższa definicja pokazuje, że Unia Utrechcka Kościołów Starokatolickich nie jest tworem prawnym ani organizacją międzynarodową, a jedynie związkiem samodzielnych Kościołów, uznających te same podstawy wiary. Trzeba zwrócić uwagę, że pomiędzy Kościołami członkowskimi Unii Utrechckiej istnieje interkomunia (pełna wspólnota sakramentalna), co wymaga jedności dogmatycznej.

Kościoły starokatolickie, które powołały Unię do życia, zostały założone przez biskupów i kapłanów, którzy odstąpili od Kościoła rzymskokatolickiego w wyniku napięć występujących w duchowieństwie oraz sprzeciwu wobec ustanowienia dogmatu o nieomylności papieskiej ogłoszonego w roku 1870 na Soborze Watykańskim I. Unia Utrechcka powstała 24 września 1889 roku w wyniku podpisania przez biskupów starokatolickich Kościołów Holandii, Szwajcarii i Niemiec w Utrechcie tzw. „Konwencji Utrechckiej”, stanowiącej dokument statutowy tej organizacji. Konwencja składa się z trzech części: „Deklaracji Utrechckiej”, „Umowy” i „Regulaminu”. Dwa ostatnie dokumenty zostały w 2000 roku zastąpione przez „Statut Biskupów Starokatolickich Zjednoczonych w Unii Utrechckiej”. „Deklaracja Utrechcka”, zawierająca podstawy dogmatyki starokatolickiej, wspólnej dla wszystkich Kościołów członkowskich, pozostaje niezmieniona. Dokument ten stanowi fundament starokatolicyzmu, warto więc przyjrzeć się jego treści. Deklaracja składa się z 8 punktów opisujących zasady kościelne, według których biskupi starokatoliccy chcą sprawować swój urząd.

Punkt pierwszy podkreśla zachowanie zasady św. Wincentego z Lerynu: „Trzymamy się tego, co wszędzie, co zawsze, co przez wszystkich było wyznawane, to jest bowiem prawdziwie i rzeczywiście katolickie”2. W praktyce wyraża się to w uznawaniu przez Kościoły członkowskie tylko tych dogmatów, które zostały ogłoszone przez siedem pierwszych soborów (od nicejskiego I do nicejskiego II), czyli tzw. sobory powszechne lub ekumeniczne.

Drugi punkt deklaracji mówi o odrzuceniu przez biskupów starokatolickich dogmatu o nieomylności papieża, jako sprzecznego z wiarą starego Kościoła. Jednocześnie podkreśla się zgodę na uznanie historycznego prymatu biskupa Rzymu określając go, jako primus inter pares.

Kolejny punkt odrzuca ogłoszony w 1854 roku dogmat o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny. Mariawici powinni na ten punkt zwrócić szczególną uwagę, gdyż Niepokalane Poczęcie Maryi jest uznawane w naszym Kościele, chociaż nie traktuje się go jako dogmatu tylko jak prawdę wiary, co znaczy, że wiara w Niepokalane Poczęcie nie jest uważana za konieczną do zbawienia. Warto zauważyć, że Kościół Polskokatolicki, będący obecnie członkiem Unii, w podobny sposób odnosi się do Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny.

Punkty czwarty i piąty mówią o nieuznawaniu orzeczeń Soboru Trydenckiego dotyczących dyscypliny, oraz że orzeczenia dogmatyczne zostają uznane tylko o tyle, o ile są zgodne z nauką starego Kościoła.

W kolejnym, szóstym punkcie wyrażono wolę zachowania w nienaruszonej formie starej katolickiej wiary w Najświętszy Sakrament Ołtarza oraz wiary w prawdziwą obecność Pana Jezusa w chlebie i winie przyjmowanym w Komunii Świętej. Msza św. określana jest nie jako powtarzanie, czy też odnawianie Ofiary Chrystusa, a trwała pamiątka i realne uobecnienie tej Ofiary na ziemi.

Punkt siódmy wyraża nadzieję, że dzięki wysiłkom teologów uda się osiągnąć porozumienie w sprawie różnic powstałych od czasów rozłamów kościelnych. Biskupi starokatoliccy wzywają w tym punkcie podległych im kapłanów, aby głosząc Słowo Boże podkreślali te prawdy wiary, które są wyznawane wspólnie przez różne Kościoły chrześcijańskie, natomiast podczas omawiania istniejących sprzeczności unikali naruszania zasad prawdy i miłości.

Ostatni, ósmy punkt wyraża przekonanie, że wierne zachowanie nauki Chrystusa i odrzucenie błędów ludzkich i nadużyć to najskuteczniejszy środek przeciwdziałania laicyzacji i obojętności religijnej, które stanowią największe zagrożenie obecnych czasów.

Kościół Mariawicki był członkiem Unii Utrechckiej od 1909 roku, jednak na skutek negatywnej oceny wprowadzenia małżeństw dla osób duchownych, przez abp. M. Michała Kowalskiego, został w 1924 roku zawieszony w prawach członkowskich.

Warto dodać, że w ostatnich latach w Unii Utrechckiej do święceń kapłańskich dopuszczono kobiety w: Niemczech (1996), Austrii (1998), Holandii (1999) i Szwajcarii (2000). Były to autonomiczne decyzje lokalnych kościołów.

Michał Zalewski
fot. K. Mazur


-------------------
Przypisy
1/ A Preamble: The Ecclesiological Foundations of the Union of Utrecht (http:// www.utrecht-union.org/pagina/148a_preamble:_the_ecclesiological
2/ łac: Id teneamus, quod ubique, quod semper, quod ab omnibus creditum est; hoc est etenim vere proprieque catholicum


Katedra św. Gertrudy w Utrechcie zbudowana w 1913 roku


Najbardziej cenię siłę duchową

Z kapłanem prof. Konradem M. Pawłem RUDNICKIM rozmawia brat Łukasz Liniewicz


W czasie wojny był Brat Kapłan aktywny w ruchu oporu, za co został wielokrotnie odznaczony. Które z tych odznaczeń jest dla Brata Kapłana najważniejsze?

Nie lubię określenia „ruch oporu”. Przyszło ono do Polski po wojnie. Myśmy w czasie wojny nie byli uczestnikami jakiegoś ruchu, byliśmy członkami podziemnych polskich organizacji, konspiratorami, czy partyzantami. Wszystko, co polskie było wtedy nielegalne, podziemne; od handlu, poprzez szkolnictwo, do formacji zbrojnych. Czy handlarz przemycający „rąbankę”, zaopatrując miasto w mięso, był uczestnikiem jakiegoś ruchu oporu, czy po prostu żył w Polsce takiej, jaka wówczas była?

Mam odznaczenia za pracę społeczną, na przykład „Medal Komisji Edukacji Narodowej” czy lokalny krakowski medal „Honoris Gratia”. Czym innym są moje polskie i zagraniczne odznaczenia wojenne. Większa część tych krzyży i medali dotyczy partyzantki. Do nich zaliczam otrzymane w tym roku odznaczenie pamiątkowe „Krzyż Zwycięzcy”. Ta nazwa nieco mnie śmieszy. Wynikałoby z niej, że na pytanie „kto zwyciężył w II wojnie światowej?” mogę odpowiedzieć „ja!”. To są odznaczenia - powiedzmy szczerze - za zabijanie ludzi. Są poważne okoliczności łagodzące. Była walka z przemocą, walka z okrucieństwami hitlerowskimi, ale zabijanie nigdy nie jest czynem dobrym.

Za skrajnie przeciwstawne tym odznaczeniom uważam medal „Yad Vashem” i honorowe obywatelstwo państwa Izrael za ratowanie w czasie wojny życia Żydom. Właśnie za ratowanie życia, nie za zabijanie. I to są dla mnie najcenniejsze odznaczenia.

W styczniu 2011 r. brat kapłan M. Paweł został udekorowany za udział w drugiej wojnie światowej pamiątkowym odznaczeniem „Krzyż zwycięzcy”.
Z tej okazji przywdział swój historyczny, oryginalny mundur partyzancki.
Fotografia młodego partyzanta Konrada Rudnickiego

Co stanowiło dla Brata Kapłana najważniejszy bodziec, by zaangażować się w walkę z okupantem?

Oczywiście, był w tym wpojony mi od dzieciństwa patriotyzm i przykład moich przodków. Mojemu pradziadkowi Józefowi car skonfiskował majątek, bo walczył w powstaniu listopadowym; dziadek brał udział w powstaniu styczniowym i potem w rewolucji 1905 roku. Moi rodzice poznali się działając w konspiracyjnej Polskiej Partii Socjalistycznej, gdzie matka pod nadzorem samego towarzysza Wiktora (czyli Józefa Piłsudskiego) robiła bomby na dygnitarzy carskich. Była więc - mówiąc dzisiejszymi słowami - terrorystką, ale to się wtedy inaczej rozumiało i w wolnej Polsce dostała za te bomby „Krzyż Niepodległości”. Kilkoro moich krewnych było na katordze i na „wiecznym osiedleniu” (ojciec - pod kołem podbiegunowym, skąd uciekł). Również w czasie okupacji hitlerowskiej prawie wszyscy moi bliscy uczestniczyli w jakiejś mierze w konspiracji - od osłony „Delegatury Rządu (emigracyjnego) na Kraj” poczynając, a na zwykłym kolportażu podziemnej prasy kończąc. Niektórzy moi krewni stracili życie aresztowani w różnych wydarzeniach historycznych. Nie mogłem być przecież gorszy od nich.

Ale wcale nie mniejszym bodźcem - muszę przyznać - była młodzieńcza chęć awanturnictwa. Było nas trzech najbliższych przyjaciół. Mając po kilkanaście lat marzyliśmy o partyzantce, bojowych wyczynach i wojskowych rangach. Dudek Sztybel został zamknięty w getcie i stracił życie zanim znaleźliśmy kontakt z partyzantką. Władek Nowicz zginął w pierwszej partyzanckiej bitwie. Ja przeżyłem partyzantkę.

Jak człowiek, który obecnie jest wierzący, przyjmuje fakt, że brał udział w wojnie, zabijaniu ludzi?

Gdy po dojściu do wiary spowiadałem się z całego życia u brata biskupa M. Jakuba Próchniewskiego, ten powiedział, że z zabijania na wojnie nie muszę się spowiadać, co dla mnie jednak nigdy się nie stało oczywiste. Stworzyłem sobie taki schemat myślowy: są ludzie, którzy nie dorośli do walki zbrojnej, są inni dojrzali do niej i są tacy, którzy ją przerośli, którzy nie z braku stanowczości lub ze strachu stronią od walki, ale umieją zastąpić walkę zbrojną - walką siły duchowej. Po wojnie, na studiach, podziwiałem koleżankę astronomkę Halinę Tomasik, która była jednym z moich pierwszych przewodników do Boga. Ona, gdy składała przysięgę w AK, zarazem oświadczyła, że chce się narażać jako sanitariuszka, ale nie weźmie do ręki broni. Taki też brała udział w powstaniu warszawskim.

Czy było udziałem Brata Kapłana doświadczenie Dietricha Bonhoeffera, który, rozważając zaangażowanie się w zbrojny opór przeciwko Hitlerowi, doszedł do wniosku, że wybór chrześcijanina będzie w tej sytuacji zawsze niewłaściwy i pozostaje mu jedynie zdać się na łaskę Bożą? Czy uważa Brat Kapłan, że istnieją sytuacje, w których walka zbrojna stanowi jednoznaczny nakaz moralny?

Oczywiście, człowiek czasem ma prawo zabijać. Jeśli ojciec widzi zbója zbliżającego się z nożem do jego dziecka, to ma nie tylko prawo, ale i obowiązek - gdy tylko jest na siłach - zabić bandytę. Ale to nie znaczy, że zabicie bandyty nie jest czymś złym, choć za to zło nie odpowiada zabijający ojciec. Z biegiem czasu doszedłem do wniosku, że jeśli ktoś się znajdzie w sytuacji, gdy musi zabić, to albo sama ta sytuacja jest karą za grzech, za wyrządzenie wcześniej krzywdy komuś lub sobie z własnej wolnej, złej woli, albo jest doświadczeniem, które Bóg dopuszcza, aby w przyszłości człowiek poznawszy już zło, w którym musiał wziąć udział, tym bardziej stronił od innych złych postępków, których może uniknąć. Ale to takie moje osobiste odczucie. Nie potrafiłbym go umotywować teologicznie ani chciałbym innych nakłaniać do przyjęcia go jako jakiejś zasady.

Przyznam, że o Bonhoefferze nigdy niczego nie czytałem i znam tę postać tylko z jednego dawnego odczytu o nim i rozmów na jego temat z księdzem profesorem Jerzym Klingerem. O cytowanym tu poglądzie słyszałem właśnie w tych dawnych czasach, ale w pełni uświadamiam sobie jego sens dopiero teraz, w czasie naszej rozmowy. Jeśli ktoś czy coś mnie wrzuci w błoto, mimo że nie ma w tym mojej winy, muszę szukać wody do obmycia. Podobnie, jeśli ktoś lub coś zmusi mnie do walki zbrojnej, powinienem szukać łaski Bożej, muszę się w niej obmyć, mimo że nie z własnej woli wziąłem udział w złym czynie. To prawidłowa myśl: udział w walce zbrojnej jest zawsze czymś złym, choć czasem zaniechanie takiej walki jest postępkiem równie złym albo jeszcze gorszym. Tu się zgadzam z Bonhoefferem. Ale jeśli człowiek potrafi pokonać zło siłą ducha bez użycia przemocy, wtedy jest dopiero panem sytuacji.

Kiedyś, stosując sposób podpowiedziany mi w percepcji ponadzmysłowej, udało mi się - działając tylko siłą ducha - zwyciężyć dwóch uzbrojonych rabusiów. Ten przedziwny fakt w moim życiu opisałem w broszurze „Moja droga do religii”. To koresponduje z zaleceniem Lecha Wałęsy w czasie stanu wojennego, aby nie stosować zewnętrznych form sprzeciwu (pochody, podpalenia itp.), ale stosować opór czysto duchowy. I w taki właśnie sposób Polska stosunkowo lekko, prawie bez rozlewu krwi, pozbyła się jarzma partyjnej dyktatury. Wydaje się jednak, że podczas drugiej wojny światowej na podobną metodę walki z hitleryzmem było już dla Niemców za późno, nie mówiąc o możliwościach innych narodów.

Czy zdarza się Bratu dzisiaj wspominać w modlitwie swoich oprawców z czasów wojny?

Od czasu, gdy mając 18 lat z pierwszymi siwymi włosami zostałem wyzwolony z gestapowskiego więzienia, nie pragnąłem nigdy odwiedzać jakichkolwiek „pamiątek męczeństwa” lub specjalnie przywoływać wspomnienia tamtych spraw, rozmyślać o nich. Ale uczestnicząc jako kapłan w poświęceniu parafialnego kościoła w Lublinie, po jego pierwszym powojennym remoncie, wziąłem udział, z polecenia biskupa, w oficjalnym nabożeństwie na Majdanku.

Modląc się pomyślałem, że ofiary obozu, za które się modlimy, nawet jeśli miały ciężkie przewiny, to po obozowych cierpieniach i po kilkudziesięciu latach od wojny, na pewno już skończyły swój pobyt w czyśćcu i są w niebie. Natomiast członek hitlerowskiej załogi obozu, który jest winien zamęczenia, śmierci choćby „tylko” kilkudziesięciu ludzi, pewnie jeszcze nie widzi końca swego pobytu w Szeolu.

Jako chrześcijanin powinienem się pomodlić właśnie za nich. Ale o co się modlić? Osobiście uznając reinkarnację pomyślałem, że trzeba się modlić o to, aby w przyszłym życiu ziemskim, po ilu by nie było latach czy tysiącach lat miało ono nastąpić, mogli odpokutować swoje zbrodnie. I uświadomiłem sobie, że pragnienie dla nich kolejnego, systematycznego przeżywania tego wszystkiego, co oni zadali swoim ofiarom, to jest przekleństwo, a nie przyczynna modlitwa. Poczułem pełną bezradność w przyniesieniu pomocy tym ludziom.

Ale miałem i inne przeżycie. Z gestapowskiego aresztu w Jędrzejowie zostałem wyzwolony przez nagłe podejście Armii Czerwonej. Gestapowcy mieli rozkaz w takiej sytuacji wszystkich więźniów uśmiercić przed wycofaniem się wraz z frontem. Ustawiono nas na dziedzińcu w taki sposób, że nawet jeden hitlerowiec z automatem mógł nas wszystkich wystrzelać, bez możliwości naszego rozbiegnięcia się, ucieczki. Jednak mimo istniejącego na to czasu, komendant placówki nie wydał ostatecznego rozkazu. Pozostaliśmy na więziennym dziedzińcu żywi. W innych miejscowościach więźniów rozstrzelano lub żywcem spalono (Radogoszcz!). Nasz komendant wyraźnie postąpił wbrew rozkazowi. Może miał jakieś formalne usprawiedliwienie, osobiste nadzieje. Ale liczą się fakty. Uratował nam życie, bo chciał. To był jego dobry uczynek.

Kilka miesięcy temu w jakiś natrętny sposób myślałem o tym człowieku. I miałem jasny sen. Biedne kurczątko żałośnie popiskiwało wśród zimnych mas metali. Pomyślałem o tym gestapowcu. Za zbrodnie - niemało ich popełnił - pewnie jeszcze długo będzie pokutował w czyśćcu, ale ma i zasługę. Uratował życie parudziesięciu ludziom. Gdy uczestniczymy we Mszy Świętej za będących w czyśćcu, dodajemy im nadziei, dalsze oczyszczanie się jest dla nich mniej bolesne, a czasem staje się krótsze. A ja, jeden z pozostawionych przy życiu, mam przecież dług wdzięczności wobec tego… zbrodniarza. Odprawiłem więc za niego Mszę Świętą żałobną. I znów jasny, wyraźny sen: Mój kochany pies z dzieciństwa siedział przytulony do mnie i się cieszył, że mnie znalazł. Wiem, że „sen mara - Bóg wiara”. Ale myślę, że za niektórych oprawców można się modlić.

W swoich wspomnieniach „Moja droga do religii” pisze Brat Kapłan o kilku wydarzeniach, w których potem rozpoznał działanie Opatrzności. Czy mógłby Brat o nich opowiedzieć?

- Mógłbym powiedzieć, że sam fakt mojego przeżycia 11 miesięcy partyzantki, udziału w wielu akcjach, w tym 11 bitwach i większych potyczkach i pobytu na Gestapo, jest dowodem szczególnej łaski Bożej (z 40 kolegów, którzy byli w oddziale, gdy mnie do niego przyjmowano, wojnę przeżyło tylko kilku). Ale miałem dwa wypadki, kiedy palec Boży dotknął mnie w bardzo wyraźny sposób.

Raz musiałem przebiec jakieś 30 metrów przez obszar obstrzału. W połowie mojej drogi padł strzał, ale w tym samym momencie zawadziłem o kamień i przewróciłem się na ziemię. Koincydencja obu wydarzeń była ścisła z dokładnością - jak mogę dziś ocenić - poniżej 1/10 sekundy. Niemcy myśleli, że mnie trafili, więc odłożyli karabiny. Zerwałem się i dobiegłem w bezpieczne miejsce zanim któryś znów się złożył do strzału. Nie było innej możliwości, abym żywy przebiegł przez tę strefę. Dziś rozumiem, że to mój anioł stróż dostał polecenie, aby mnie zachować przy życiu i pokierował moją nogą tak, aby trafiła na kamień w ściśle określonym momencie.

Innym takim wydarzeniem był przeżyty przeze mnie po raz pierwszy w życiu stan ponadzmysłowej percepcji podczas przerywania się z „kotła”. Wiedziałem, że wydostanę się szczęśliwie i wiedziałem ściśle, w jakiej chwili i jaki krok, jaki ruch mam zrobić. Nasza kompania wyszła z „kotła” dosłownie zdziesiątkowana. Niektórzy zrzucili część uzbrojenia. Ja wyniosłem nawet nienależącą do mnie amunicję do karabinu maszynowego. Tak miałem polecone „z góry”. Będąc wówczas ateistą nie rozumiałem mego przeżycia, choć ono pokazywało wyraźnie, że istnieje coś więcej niż fizyczny intelekt.

Dlaczego działał Brat Kapłan w Gwardii Ludowej?

- Moi rodzice od czasów pierwszej wojny światowej opuścili szeregi PPS i stali się komunistami. Byłem więc wychowywany ateistycznie i w życzliwości dla Związku Radzieckiego. Ale miałem krewnych najrozmaitszych kierunków politycznych. Jeden wujek, narodowiec, nie tylko nie kupował u Żydów, ale nawet uważał za błąd Pana Boga, że na Matkę Boską powołał Żydówkę (to nie przeszkadzało, że jako chrześcijanin w czasie wojny brał udział w pomocy Żydom). Rodzice nie byli przeciwni poznawaniu przeze mnie różnych poglądów ufając, że sam będę umiał odcedzić fałsz od prawdy i pozostanę przy jedynej słusznej idei społeczno-politycznej - komunizmie. Zresztą komunizm moich rodziców był zupełnie inny niż powojennych PZPR-owców. Szło im naprawdę o dobro człowieka. Oboje rodzice zrazili się później do tego, co się dzieje i powrócili do chrześcijańskiej wiary, ale to inna historia.

W czasie okupacji mnie, moim dwóm najbliższym kolegom i starszym od nas braciom Tadeuszowi i Zygmuntowi Wójcikom było dość obojętne do jakiej formacji się dostaniemy, aby tylko walczyć z Niemcami. Pierwsze kontakty mieliśmy ze Związkiem Walki Zbrojnej, który potem przyjął nazwę Armii Krajowej. Dla ZWZ przepisywałem kiedyś przez kalkę na mojej maszynie do pisania instrukcję bojową. Niestety, oni do oddziałów partyzanckich przyjmowali tylko albo przeszkolonych podoficerów, albo chłopców wnoszących własne uzbrojenie. Tak więc do partyzantki AK dostał się tylko Tadek, który od roku 1939 przechowywał w skrytce wyposażenie i uzbrojenie. Mnie, a za mną i Władka, przyjęto właśnie do Gwardii Ludowej, bo tam się uzbrojenie zdobywało na Niemcach, a Zygmunta jakoś „za protekcją” przyjęły Bataliony Chłopskie.

Moja służba w GL była więc w pewnym sensie przypadkowa, choć się cieszyłem, że się dostałem właśnie tam, zgodnie z rodzicielską tradycją.

Obecnie o Gwardii Ludowej nie mówi się najlepiej. Jak wspomina Brat Kapłan swoich towarzyszy?

O Gwardii Ludowej lubią mówić źle młodzi, niepamiętający czasów okupacji, znający raczej - że tak powiem - powojennych „zasłużonych działaczy ruchu oporu”, niż nas, którzyśmy naprawdę walczyli. Zresztą, ilu nas jest? Dziś pozostałych partyzantów Gwardii Ludowej można policzyć na palcach obu dłoni, a innych gwardzistów, uczestników „wypadówek” i „garnizonów” jest może ze stu kilkudziesięciu. Po wojnie było nas w porównaniu z AKowcami bardzo mało.

Partyzanci dowolnej organizacji to byli ideowcy. Jeśli idzie o GL, było wśród nas wiele osób przypadkowych, o różnych politycznych poglądach, którzy przyszli tu właśnie dlatego, że warunki przyjęcia były dość luźne. Komunistów było około 10 proc. W późniejszej Armii Ludowej procentowo jeszcze mniej. Powiadają, że do nas szli bandyci. Owszem, niektórzy bandyci, gdy im się źle powodziło, szukali kryjówki u partyzantów. Trzeba się było ich strzec. W naszym 1. Batalionie 9. okręgu GL im. Generała Bema, który w końcu roku 1943 liczył 40 ludzi, a ku końcowi roku 1944 rozrósł się do 600-osobowej III Brygady AL im. Generała Bema, pamiętam przez cały czas jego istnienia tylko dwóch bandytów. Jeden wykorzystał swoje przedwojenne znajomości. Potem, gdy samowolnie poszedł na prywatne „akcje” (tłumaczył się, że rabował tylko folksdojczów), został skazany przez sąd polowy i rozstrzelany. Drugiego złośliwie podrzucili nam AK-owcy.

W okolicach Częstochowy i Radomska współpraca pomiędzy AK i AL była wzorowa. Kiedyś wymienialiśmy z nimi dwa zdobyte sztucery myśliwskie z lunetkami, do których nie mieliśmy amunicji, na karabin maszynowy. Powiedzieli przy okazji, że mają u siebie partyzanta lewicowca, który bardziej by się nadawał do nas i mogą nam go legalnie przekazać. Nie wiem, jak ów „lewicowiec” wdarł się do AK, ale musieli się już na nim poznać. Po kilku dniach pobytu u nas ukradł wspaniały egzemplarz broni krótkiej i uciekł. Wysłano za nim ludzi, trafili na jego ślady, ale już go nie złapali. Jak wojna wpłynęła na odbiór niemieckości przez Brata Kapłana?

W czasach wojny Polakowi było bardzo trudno odróżnić niemieckość od hitleryzmu. Ja miałem to szczęście, że przed pójściem do partyzantki brałem lekcje niemieckiego u niejakiej pani Andrzejewskiej, Polki wysiedlonej z Poznańskiego, wychowanki szkół niemieckich sprzed pierwszej wojny. Ona znała świetnie wielką kulturę niemiecką i umiała ją wyraźnie odróżniać od hitleryzmu. Nauczyła mnie kochać klasyków niemieckich: Goethego, Schillera, Heinego i innych, no i nauczyła dobrze języka niemieckiego, co mi się wielokrotnie przydało w życiu.