Mariawita nr 1-3/2004

Autorzy "Leksykonu..." przyznają się do błędu


W poprzednim wydaniu naszego czasopisma ("Mariawita" 10-12/2003) informowaliśmy Czytelników o obrażającej wyznawców naszego Kościoła treści hasła "Schizmy i rozłamy w Kościele" pod redakcją ks. Stanisława Nabywańca opublikowanym w "Leksykonie Teologii Fundamentalnej"1/. Zamieściliśmy obszerny artykuł A. Starczewskiego "Nie wie lewica co czyni prawica" (str. 15-19), w którym autor omówił m.in. sprawę w/w publikacji.

Kwestię bulwersującego hasła z "Leksykonu" poruszono podczas XII posiedzenia Komisji Mieszanej do Dialogu Teologicznego pomiędzy Kościołem Rzymskokatolickim i Kościołem Starokatolickim Mariawitów (o czym informowaliśmy w Komunikacie, str. 14). Rezultatem działań podjętych przez członków Komisji był list od ks. prof. Mariana Ruseckiego, który poniżej podajemy w całości. (Mariawita 1-3/2004)

Lublin, dnia 28 listopada 2003 r.

Ks. Prof. Marian Rusecki
Dyrektor Instytutu Teologii Fundamentalnej KUL


Przypis:
1. Leksykon Teologii Fundamentalnej, praca zbiorowa pod red. ks. Mariana Ruseckiego, Lublin-Kraków 2002 r.

Do Ekscelencji:


Księdza Biskupa Marii Ludwika Jabłońskiego i Księdza Biskupa Bronisława Dembowskiego, Współprzewodniczących Komisji Mieszanej do Dialogu Teologicznego pomiędzy Kościołem Rzymskokatolickim i Kościołem Starokatolickim Mariawitów

Dnia 15 listopada 2003 roku otrzymałem od Księdza Biskupa Bronisława Dembowskiego, Współprzewodniczącego Komisji Mieszanej do Dialogu Teologicznego pomiędzy Kościołem Rzymskokatolickim i Kościołem Starokatolickim Mariawitów, list, w którym Ksiądz Biskup poinformował mnie o reakcji Braci Mariawitów na dotyczące genezy Ich Wspólnoty treści hasła? "Schizmy i rozłamy w Kościele", zamieszczonego w opublikowanym pod moją redakcją "Leksykonie teologii fundamentalnej" (Wydawnictwo "M", Lublin-Kraków 2002).

W pełni rozumiem te reakcje i serdecznie przepraszam Braci Mariawitów za antyekumeniczne treści odnośnego fragmentu hasła "Schizmy i rozłamy w Kościele".

"Leksykon teologii fundamentalnej" jest dziełem obszernym, nad którym pracowało 112 autorów. Jedną z jego architektonicznych idei jest ekumenia. Ufam, że uwadze Braci Mariawitów nie uszedł głęboko ekumeniczny wydźwięk takich m. in. haseł, jak: "Chrześcijaństwo", "Dialog", "Ekumenizm", "Światowa Rada Kościołów". Chociaż w fazie redakcyjnej wraz z moimi współpracownikami staraliśmy się także pod tym kątem wszystko przeczytać i dokładnie sprawdzić, to jednak nie udało się nam ustrzec od błędów, czego dowodem jest sprawa, której dotyczy nasza korespondencja.

Dlatego w imieniu własnym i całego grona redakcyjnego podzielam treści zawarte w "Oświadczeniu strony rzymskokatolickiej Komisji Mieszanej" (z dnia 8 października 2003 r.) oraz stwierdzam zobowiązująco, że jeśliby doszło do ponownego wydania "Leksykonu", fragment ten zostanie dogłębnie przepracowany lub też usunięty.

Kilka uwag do komunikatu Komisji Mieszanej


Treść komunikatu Komisji Mieszanej do dialogu teologicznego pomiędzy Kościołem Rzymskokatolickim i Kościołem Starokatolickim Mariawitów (patrz "Mariawita" nr 4-6 z 2003 rok, str. 11) sprowokowała mnie do skreślenia kilku uwag. Sądzę, że mogą być one pomocne tak w/w Komisji, jak i ewentualnym badaczom losów starań mariawickich o watykańską legalizację w początkach XX wieku.

Uwagi moje konstruuję na podstawie określonych źródeł, które ostatnio poznałem. Źródeł tych w obecnym stadium prac nie będę powoływał. Uważam, że i na to przyjdzie czas.

Zasadą powszechnie znaną jest, że Kościół rzymskokatolicki (w szerokim znaczeniu jako Watykan i organy prowincji kościelnych), ujawnia treść posiadanych dokumentów kiedy chce i w zakresie w jakim chce. Wobec powyższego z dużym sceptycyzmem odnoszę się do informacji podanych przez powołaną wyżej Komisję Mieszaną o przekazaniu stronie mariawickiej kopii pewnych dokumentów dotyczących przebiegu postępowania kościelnego w sprawach mariawickich. Dla mnie będą to dokumenty wybrane pod określonym przez stronę rzymskokatolicką kątem. Równocześnie przyjmuję tezę, że nieprędko pełne dokumenty kościelne w tej sprawie staną się dostępne historykom, nawet rzymskokatolickim. Ze swej strony jednak, powołując się na wspomniane moje ustalenia, pragnę wskazać członkom tej komisji kierunki, w których winny pójść poszukiwania dokumentacji istotnej dla stosunków rzymskokatolicko-mariawickich.

Analizując wypowiedzi strony mariawickiej o przyczynach i sprawcach odrzucenia przez Watykan mariawityzmu doszedłem do wniosku, że oficjalne grono sprawców i zakres przyczyn są mocno zawężone. Pierwsi kapłani - mariawici podejmując starania w swoich diecezjach o legalizację zgromadzeń mariawickich (męskiego i żeńskiego), a także przedkładając swe prośby w Watykanie, stykali się z określoną i zarazem niewielką grupą dostojników kościelnych w kraju i w Rzymie.

W tradycji i historii mariawickiej przyjęło się, że głównym sprawcą odrzucenia idei mariawickiej przez papiestwo był ówczesny biskup płocki J. Szembek, najbardziej czynny w akcji antymariawickiej. Mariawici uważają, że opinie bpa Szembeka, a potem diecezji płockiej, przekazywane do Watykanu, były podstawą negatywnego stanowiska papieskiego. Mariawici pomniejszają równocześnie rolę ówczesnego rządcy archidiecezji warszawskiej abpa W. Chościak-Popiela z uwagi na jego stan zdrowia. Sufragan warszawski bp Ruszkiewicz, w związku z chorobą abp. Popiela praktycznie zarządzający diecezją, był w pewnym okresie dość obiektywnie nastawiony do ruchu mariawickiego i z tego powodu nie był przez pewien czas objęty domniemaniem szkodzenia ruchowi mariawickiemu w Rzymie.

Inni polscy biskupi, rządcy diecezji z zaboru rosyjskiego, nie byli oceniani jako zdeklarowani przeciwnicy mariawityzmu. Należy jednak odnotować, że w i mieniu abpa Chościak-Popiela w sprawach mariawickich jeździł do Watykanu ówczesny profesor seminarium duchownego w Warszawie, ks. Stanisław Gall, późniejszy biskup. Treści opinii o ruchu mariawickim prezentowanych w Watykanie przez ks. Galla, jako przedstawiciela abpa warszawskiego i jego własnych, nie znamy. Kopie tych opinii mogły ulec zniszczeniu w czasie powstania warszawskiego. Oryginały muszą znajdować się w Watykanie.

W Rzymie kapłani - mariawici stykali się głównie z kard. V. Vanutellim i kapucynem Piusem de Langanio, konsultorem Kongregacji Inkwizycji. Warto zatrzymać się nad bliższą charakterystyką tych osób. Kard. V. Vanutelli był osobą zorientowaną w sprawach Kościoła rzymskiego w zaborze rosyjskim. Tym samym musiał znać realia w jakich ten Kościół działał. Zresztą kard. V. Vanutelli i jego brat kard. S. Vanutelli zajmowali wysokie stanowiska w kurii watykańskiej za czasów papieża Leona XIII.W momencie dotarcia kapłanów-mariawitów do Rzymu, papieżem był już Pius X.

Tu należy dodać, że w czasie konklawe po śmierci Leona XIII właśnie kard. S. Vanutelli był jednym z kandydatów do objęcia urzędu papieża. Siłą faktu pod rządami Piusa X rola obu kard. Vanutellich zmniejszyła się. Wydaje mi się jednak, że zbadanie dokumentów pozostawionych przez kard. V. Vanutellego (a takie na pewno są w Watykanie) rzuciłoby wiele światła na sprawy mariawickie i sposób ich załatwienia przez Watykan.

Kapucyn Pius de Langanio należał oficjalnie do grona mniej wpływowych osobistości w Watykanie, ale doradztwo w Kongregacji Inkwizycji dawało określone i duże zarazem możliwości wpływu na podejmowanie decyzji przez tę Kongregację. Postać ta jest warta zapamiętania, ponieważ o. Honorat Koźmiński, mocno związany w swoim czasie z ruchem mariawickim, też był kapucynem. Zakon kapucynów w zaborze rosyjskim nie był dobrze widziany przez duchowieństwo świeckie. Gorliwość w posłudze duchowej świadczona wiernym przez ten zakon powodowała, że okoliczni proboszczowie z lęku o swe stanowiska i dochody donosili na kapucynów do biskupów.

Generał zakonu kapucynów o. Bernard urzędujący w Rzymie posiadał wiele informacji w tej sprawie. Na ręce generała zakonu o. Honorat Koźmiński złożył swe opinie o Mateczce i ruchu mariawickim. Także za pośrednictwem generała zakonu kapucynów o. Honorat starał się o papieską legalizację zgromadzeń honorackich. Stąd o. Pius de Langino mógł posiadać dodatkowe informacje o mariawitach, które były nieznane dla dykasterii watykańskich. Dlatego uważam, że źródeł do początków ruchu mariawickiego i przyczyn jego potępienia przez papieża należy poszukiwać także w rzymskiej siedzibie generała zakonu kapucynów. W czasie, gdy ważyły się losy ruchu mariawickiego, w Rzymie przebywał b. rektor Petersburskiej Akademii Duchownej bp Symon. Członkowie zgromadzenia kapłanów mariawitów w dużej części byli wychowankami tej Akademii, a ks. Janowi Kowalskiemu, późniejszemu mariawickiemu abpowi M. Michałowi, bp Symon udzielał święceń kapłańskich.

Istnieją dowody, że kapłani mariawici kontaktowali się z bpem Symonem i w pewnym okresie mieli jego przychylność. Należy też podkreślić, że bp Symon z Rzymu niezależnie od czynników oficjalnych, pisał do o. Honorata w sprawie ruchu mariawickiego, a więc zasięgał jego opinii poza przekazami dokonanymi za pośrednictwem generała zakonu kapucynów. Odpowiedź o. Honorata na list bpa Symona nie jest znana i ta odpowiedź, jak i inne dokumenty ważne dla zrozumienia negatywnej decyzji papieskiej co do ruchu mariawickiego, mogą znajdować się w dokumentach pozostałych po bpie Symonie. Zapewne też są przechowywane w Watykanie w stosownym zbiorze.

Muszę zwrócić jeszcze uwagę na postać ks. prałata Skirmuta rezydenta w Rzymie, blisko związanego z kard. Mery del Val, watykańskim sekretarzem stanu za pontyfikatu Piusa X. Kardynał ten wywierał ogromny wpływ na Piusa X, dziś nawet przez historyków kościelnych oceniany negatywnie. Kard. Mery del Val znał dokumentację dotycząca ruchu mariawickiego i sygnował niektóre dokumenty przeciw temu ruchowi. Nie można wykluczyć, że ks. Skirmut służył radą kard. del Val i mógł przyczynić się do wytworzenia antymariawickiej atmosfery w Rzymie. Nie ustaliłem gdzie mogą znajdować się dokumenty pozostawione przez tego prałata.

Na zakończenie pragnę jednak zostawić bardzo istotną wiadomość. Oto w czasie postępowania w Watykanie dotyczącego mariawitów na dworze papieskim niezmiernie ważną rolę odgrywał ks. Adam Sapieha, polski arystokrata, późniejszy kardynał i rządca archidiecezji krakowskiej. Roli kard. Sapiehy nikt do tej pory w sprawach mariawickich nie oceniał i raczej nie znał. Otóż (w okresie od 1895 r. do 1911 r.) ks. Adam Sapieha objął nieformalne stanowisko "rzecznika sprawy polskiej" przy Watykanie.

Rozbita przez rozbiory Polska nie miała swego przedstawiciela przy dworze papieskim, a pełnomocnicy rządów zaborczych nie mogli być uznani za reprezentantów interesów Kościoła na terach Polski. Ks. A. Sapieha nie tylko prowadził przekazane mu sprawy polskie w Watykanie, ale sam przejmował inicjatywę w sprawach dotyczących Kościoła rzymskiego w trzech zaborach. Dokumenty wskazują, że ks. Sapieha miał niczym nieograniczony dostęp do papieża Leona XIII.

Następny papież Pius X nie tylko zatrzymał ks. Sapiehę na tym nieformalnym stanowisku, ale z dniem 19.II.1906 r. powołał go na stanowisko "cameriere segreto parecipante", co oznaczało wejście do najbliższego otoczenia papieskiego. Czyniło to Sapiehę osobą niezmiernie wpływową w Watykanie. Szczególnie, że ks. Sapieha był zaprzyjaźniony z kard. Mery del Val. Wobec powyższego trudno nie uznać, że w sprawach związanych z ruchem mariawickim ks .Sapieha zabierał głos i doradzał tak stosownym dykasteriom watykańskim, jak i samemu papieżowi. Śladów działalności ks. Sapiehy należy szukać nie tylko w Watykanie, ale i w krakowskiej kurii metropolitarnej (teki sapieżyńskie).

Zbadanie dokumentów związanych z wymienionymi osobistościami kościelnymi, może rzucić nowe światło na rzeczywiste przyczyny potępienia Mateczki, ks. Kowalskiego i ruchu mariawickiego przez papiestwo. Jeżeli Kościołowi rzymskokatolickiemu rzeczywiście będzie zależało na wyjaśnieniu tej sprawy, to ujawnienie i analiza dokumentów związanych z działalnością watykańską wyżej wymienionych osób wydaje się koniecznością. Pozostaje tylko wątpliwość, czy Kościołowi rzeczywiście zależy na ujawnieniu prawdy, a ta jest jedna i praktycznie nieznana.

A. Starczewski ("Mariawita" 1-3/2004)

Wspomnienie parafianki z Łodzi

Wiadomość o zorganizowaniu przez ppłk. dra n. med. Henryka Kapustę Chóru Diecezji Śląsko-Łódzkiej wzbudziła we mnie radość, wzruszenie, a również wspomnienia związane z pierwszym, wieloletnim organistą Leonem Rokickim i Parafilanym Chórem przy kościele pw. św. Franciszka z Asyżu w Łodzi.Wspomnienia te obejmują Osoby śpiewaczek i śpiewaków osobiście mi znane, a również wiadomości zasłyszane od Leona Rokickiego i Jego rodziny.

Organista leon Rokicki z żoną Michaliną Leon Rokicki urodził się w 1878 r. w Zakrzewie koło Kępy Polskiej. Uzdolniony muzycznie pobierał naukę gry na skrzypcach i fortepianie w szkole w Płocku. Po zawarciu związku małżeńskiego z Michaliną Głowacką podjął pracę jako organista w Lutkówce. Tam, będąc zaprzyjaźnionym z Ojcem Janem Przyjemskim, a także z Ojcem Kazimierzem Kaczyńskim poznawał Mariawityzm, który pokochał i został mu wierny do końca swego życia.

Nie znam roku przybycia Leona Rokickiego z rodziną do Łodzi, ale zapewne było to kilka lat przed pierwszą wojną światową. Mieszkał w Łodzi przy ul. Franciszkańskiej 29 m 10, w sąsiedztwie kościoła, wraz z żoną, pięcioma synami i przyjętą na wychowanie sierotą, siostrzenicą swej żony.

Każdy dzień życia zaczynał od grania w czasie porannej Mszy św. (w dni powszednie o godz. 6.00, a w niedziele o godz. 8.00), a obowiązki organistowskie kończył grając i śpiewając Nieszpory.

Na utrzymanie rodziny zarabiał pracując jako konserwator i stroiciel fortepianów (korektor). Równocześnie źródłem dochodów było skupowanie starych, uszkodzonych pianin i fortepianów, remontowanie ich, a także z odzyskanych części odtwarzanie instrumentów zdatnych do użytku.

Jak pamiętam, zawsze dla Leona Rokickiego granie (wówczas na fisharmonii) i śpiewanie w kościele było nie tylko najważniejszym obowiązkiem, ale przede wszystkim potrzebą serca. Dźwięk sygnaturki był dla Niego sygnałem do pozostawienia wszystkiego czym był zajęty, a również towarzystwa w jakim się znajdował i kierowania swych kroków do kościoła, na chór do tych, którzy zgodnym głosem chwalili Boga.

Osób śpiewających było wiele. Kruszący się poprzez wiele lat chór seniorów zawsze uzupełniały głosy sióstr zakonnych, młodzieży kończącej szkołę prowadzoną przez siostry, a na kilka lat przed drugą wojną światową - głosy templariuszek i templariuszy. Do dnia 1 września 1939 r. łódzka parafia wrzała życiem, które przerwał wybuch drugiej wojny światowej i okupacja niemiecka.

W pierwszych dniach wojny został aresztowany przez Niemców i zaginął bez wieści przyjaciel Leona, brat Kazimierz Kielik, pracownik kancelarii parafialnej. Zamknięcie przez władze okupacyjne szkoły i przedszkola, początkowo częściowe a następnie całkowite zlikwidowanie przytułku dla starców i dziecięcego żłobka, przesiedlenie kapłanów i siostry zakonne z ul. Franciszkańskiej 27 oraz mieszkańców z domu przy ul. Franciszkańskiej 29, a także przesiedlanie i wysiedlanie parafian z ich miejsc zamieszkania, aresztowania, przymusowe wywożenie do pracy w Niemczech, a również inne represje stosowane przez okupanta spowodowały, że życie parafii uległo załamaniu. Wprawdzie władze niemieckie zezwoliły łódzkim Mariawitom gromadzić się na modlitwy, ale to już była inna parafia.

Organista wraz z żoną (czterej synowie i wychowanica założyli przed wojną rodziny, a najmłodszy syn, odbywający służbę wojskową razem z polskim wojskiem opuścił Łódź w pierwszych dniach wojny) po wysiedleniu z ul. Franciszkańskiej osiedlony był przy klasztorze w wyznaczonych przez Niemców miejscach.

Najpierw, z częścią mieszkańców z ul. Franciszkańskiej 27, mieszkał w domu po zamkniętej przez okupanta szkole przy ul. Magistrackiej 6 (obecnie ul. Kamińskiego), a grał w kaplicy znajdującej się w budynku przy ul. Południowej 66 (obecnie ul. Rewolucji 1905 r.), gdyż tam były przesiedlone siostry zakonne i pozostali mieszkańcy domu klasztornego. Po pewnym czasie kaplica ta została zlikwidowana, a osoby uprzednio zasiedlone przy ul. Południowej 66 i Magistrackiej 6 zakwaterowano przy dawnym mariawickim kościele na ul. Podleśnej 22 (obecnie M. Curie-Skłodowskiej). W kościele tym władze niemieckie pozwoliły odprawiać nabożeństwa Mariawitom, a również Grekokatolikom.

To były trudne lata niewoli. Część sióstr zakonnych okupant skierował do pracy poza Łodzią. Do kościoła przychodziło mniej parafian, mniej śpiewaków. Niewolnicze życie stwarzało wiele ograniczeń.

Życie parafii zaczęło się odradzać w styczniu 1945 r., po wkroczeniu do Łodzi wojska radzieckiego i polskiego. Wrócono do zdewastowanego kościoła i budynków klasztornych przy ul. Franciszkańskiej 27, a Leon Rokicki z małżonką wrócił do swego przedwojennego mieszkania i kochanego kościoła.

Po wojnie wielu dawnych parafian nie wróciło, ale przybywali nowi, Mariawici z innych parafii osiedlający się w Łodzi.

Dla wspólnego dobra łódzkiej parafii nie żałowano siły i trudu, pracowano bezinteresownie ratując to, co można było jeszcze ocalić czy też zrekonstruować. Wszystkim trudnym przedsięwzięciom pomagała radość z odzyskanej wolności i powrotu do swojego kościoła. Odradzał się też zespół chóralny, a ze względu na trudności lokalowe, w pewnym okresie czasu po wojnie, lekcje śpiewu odbywały się w prywatnym mieszkaniu p.p. Lucyny i Wincentego Goncerzów. Pokonywano wiele kłopotów, ale rodziły się nowe problemy wynikające z choroby organisty.

Leon Rokicki, po dotarciu do niego po wojnie wiadomości o śmierci jego najmłodszego syna (zginął w okresie wojny na Wschodzie) załamał się psychicznie i fizycznie. Wówczas pojawiły się przykre nieporozumienia, gdyż nie potrafił zrozumieć sytuacji, że już nie gra tak jak dawniej, że już nie może sprostać potrzebom wynikającym z funkcji organisty. Nie pojmował swej niemocy i stanu swojego zdrowia. Leon Rokicki zmarł 13 listopada 1953 r. po przeżyciu 75 lat.

Zawsze, kiedy występowała potrzeba zastąpienia organisty, a więc i wtedy, kiedy Leon Rokicki nie mógł już grać w kościele, niezawodną była osoba siostry Otylii Jałosińskiej. S. Otylia grała i pięknie śpiewała, a podziękowania za Jej działalność, uśmiechając się, skromnie kwitowała słowami: "To nie moja zasługa; Bóg mi pozwala, to śpiewam". S. Otylia żyła lat 76, zmarła w 1977 r.

W latach 1956 - 1986 organistą był mgr Stanisław Jałosiński. W naszym łódzkim kościele w różnych okresach czasu, a niekiedy doraźnie według potrzeby, "ratunkiem" dla chóru były również inne osoby, które grały i śpiewały. Z osób tych są mi osobiście znani: Henryk Obiedziński, śp. Piotr Pietrasiak (żył 78 lat, zmarł w 1985 r.), śp. mgr inż. Jan Rokicki, syn Leona (żył 82 lata, zmarł w 1986 r.).

W okresie kiedy proboszczem parafii łódzkiej był br. bp. mgr M. Włodzimierz Jaworski, z chóru płynął śpiew, a w nim dominował wyjątkowo piękny głos s. Pelagii Jaworskiej, która w latach 1986-1997 pełniła również obowiązki organistki.

Chóru Diecezjalnego, jaki zorganizowano obecnie, dotąd w Łodzi nie było. Rozumienie faktu, że zaczyna się nowy czas dla zespołu śpiewaczego spowodowało, iż objęłam myślami miniony, ponad półwieczny okres, w którym modlitwę w naszym kościele wzbogacał śpiew. We wspomnieniu tym nie potrafię wymienić wszystkich śpiewaków, zarówno ze względu na ich liczbę, jak również z uwagi na moją nieznajomość wielu nazwisk. Wobec tego z konieczności pozwolę sobie na przytoczenie, poza wyżej wymienionymi osobami, kilkunastu nazwisk osób, których śpiew solowy i chóralny rozbrzmiewał przez wiele lat w naszym łódzkim kościele. Są to:

Cecylia z Matuszkiewiczów Czerwińska, Kazimiera Olszewska, Janina z Bugajnych Wacławek, oraz nieżyjące już osoby, śp.:

Władysława z Jóźwiaków Biegasik żyła lat 68, zm. 1982
Maria z Sułkowskich Bryszewska I voto Różycka żyła lat 75, zm. 1985
Derdzikowski (nie znam imienia i roku śmierci)
Leokadia z Kocików Gocałek żyła lat 82, zm. 1990
Lucyna z Wojnarów Goncerz żyła lat 78, zm. 1993
Aniceta ze Stęperskich Jóźwiak żyła lat 83, zm. 2003
Eugenia z Kurzawskich Kałuszka żyła lat 83, zm. 1991
Wanda ze Stemperskich Ludwiczak żyła lat 59, zm. 1980
Maria Makowska żyła lat 67, zm. 1975
Barbara z Szymańskich Nowak żyła lat 63, zm. 1988
Jadwiga Nadzieja (z ?) Nowak żyła lat 78, zm. 2000
Romana z Bugajnych Nowak żyła lat 78, zm. 2003
Stefan Płoszajski żył lat 76, zm. 1957
Dominika z Sułkowskich Rutkowska żyła lat 82, zm. 1997
Julian Rutkowski żył lat 75, zm. 1988
Marta z Wojterów Stolarczyk żyła lat 91, zm. 2003
Stanisław Wacławek żył lat 55, zm. 1975

W mojej pamięci wśród osób śpiewających na chórze naszego kościoła poczesne miejsce zajmują siostry zakonne, a w szczególności, śp.:

s. Felicjanna Gromulska żyła lat 61, zm. 1968
s. Raula Kalinowska żyła lat 96, zm. 2000
s. Wiara Skwarka żyła lat 70, zm. 1976
s. Kaliksta Sybilak żyła lat 90, zm. 1982

Śpiewane przez Siostry "Roraty" brzmią w pamięci niezapomnianymi dźwiękami.

Przekazując moje wspomnienia proszę o chwilę wdzięcznej zadumy o tych wszystkich, którzy śpiewem modlili się przez wiele lat ubiegłego wieku w murach kościoła w Łodzi. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto będąc bliżej dawnych śpiewaków, znając ich lepiej niż ja, zechce przekazać szczegółowe o Nich informacje i określić zasługi poszczególnych osób. Zapewne takie opracowanie byłoby interesującą częścią kart historii mariawickiej parafii św. Franciszka z Asyżu w Łodzi.

Twórcy - kierownikowi i wszystkim śpiewakom Diecezjalnego Chóru życzę pomocy bożej w Ich działaniu, zapału i wytrwałości w potwierdzaniu śpiewem swej wiary i więzi z kościołem. Życzę szczytnych wyników pracy i stosownego uznania przez wszystkich, którym bliska jest modlitwa wyrażana śpiewem.

Szczęść Boże!
mgr Janina Halina Głowacka - bratanica Michaliny z Głowackich Rokickiej, żony Leona ("Mariawita" 1-3/2004)

Dwugłos na temat "Teologii Miłosierdzia Bożego"


Teologia a miłosierdzie Boże

Użyteczność każdej rzeczy poznaje się w praktyce. Dlatego, mimo iż omówienie książki "Teologia Miłosierdzia Bożego" już się ukazało w numerze 10-12 "Mariawity" z ubiegłego roku, chcę dodać kilka uwag o tej książce, na podstawie doświadczenia z pracy z nią w maleńkiej placówce mariawickiej w Krakowie.

Najpierw przypomnę kilka rzeczy o których już była mowa we wspomnianym omówieniu. Otóż w latach 1991-1994 odbyły się w Łodzi zorganizowane przez brata biskupa M. Włodzimierza Jaworskiego, ówczesnego ordynariusza Diecezji Śląsko-Łódzkiej, trzy sympozja ujmujących niby w klamry stulecie pierwszych objawień Dzieła Miłosierdzia Bożego. Sympozja były ekumeniczne, bo chcieliśmy się dowiedzieć, co inne wyznania myślą o Miłosierdziu Bożym i chcieliśmy też przedstawić innym nasz stosunek do Dzieła Bożego. Pierwsze sympozjum poświęcone było Miłosierdziu Bożemu jako takiemu, drugie - objawieniom w ogóle i ich znaczeniu w życiu Kościoła, a zwłaszcza różnym objawieniom Dzieła Miłosierdzia. Trzecie zaś zajmowało się już wyłącznie wydarzeniami związanymi z naszą Założycielką i jej objawieniami otrzymanymi w roku 1893 i dalszymi.

Miłosierdzie Boże to coś, co można odczuć sercem, pojąć duszą. Teologia zaś w wyobrażeniu wielu ludzi, to suche rozumowanie o sprawach Bożych, zapewne potrzebne kapłanom, ale nużące i w życiu codziennym zbędne. Przyznam, że i ja sam trochę tak myślałem i mimo, że z radością przyjąłem i zorganizowanie tych sympozjów i obecne wydanie wygłoszonych tam referatów i odbytych dyskusji, sądziłem, że książka zainteresuje nielicznych "rozumowców" zaś okaże się mało dostępna dla przeciętnego mariawity.

Toteż, gdy otrzymałem od Kościoła jeden egzemplarz książki jako administrator filii parafii gniazdowskiej w Krakowie i trzy egzemplarze autorskie (bo i ja coś na sympozjum wygłosiłem) sądziłem, że to całkiem wystarczy dla naszej placówki. Trzeba bowiem wiedzieć, że liczy ona zaledwie 22 osoby i trochę sympatyków, którzy przychodzą na nabożeństwa nie deklarując się tymczasem jako mariawici. Rozpoczynaliśmy tę placówkę w oparciu o urodzonych mariawitów. To było zarzewie nieodzowne do "rozpalenia płomienia". Potem się rodziny założycielskie rozproszyły, powyprowadzały z Krakowa, ale liczba członków filii nie maleje, przeciwnie - po maleńku wzrasta. Dziś filarami filii są nowi, którzy przyszli do nas czując wielkość Dzieła Miłosierdzia Bożego. Nabożeństwa odprawiamy ciągle jeszcze na składanym ołtarzu w zwykłym pokoju i wszystko jest u nas tak skromne, że gdy pewna mariawitka spod Warszawy studiująca w Krakowie zaszła tu raz na Mszę Świętą, była całkiem sfrustrowana.

W pierwszy dzień Bożego Narodzenia, przy wspólnym opłatku opowiedziałem o książce świeżo przysłanej z Płocka mając na uwadze jedną osobę, którą uważałem za "rozumowca". No i się zaczęło. Ta osoba przejrzała, opowiedziała innym i moje egzemplarze autorskie rozdrapano, a drugiego dnia Świąt przy wspólnej herbacie po Mszy Świętej była już dyskusja na temat książki. Prosiłem brata Biskupa Naczelnego o przysłanie jeszcze 10 egzemplarzy i rozprzedałem wszystkie w ciągu miesiąca. Przystępuję do sprzedawania drugiej dziesiątki. Ponieważ razem z sympatykami liczymy poniżej połowy setki osób, znaczy to, że każda prawie rodzina chce mieć w domu tę książkę!

Zastanawiam się, co jest w niej tak przyciągającego, bo na pewno nie pierwsze słowo tytułu: teologia, które oddaje wiernie co jest w książce, ale raczej może zniechęcić. Myślę, że tym, co przyciąga jest po prostu Dzieło Miłosierdzia. O Miłosierdziu Bożym nawet zakamieniali teologowie nie mogą mówić w sposób oschły, formalny. Książkę, mimo iż jest teologiczna, "da się czytać".

Przywykliśmy do książek i artykułów mariawickich, w których się z góry zakłada, że Dzieło Miłosierdzia jest czymś prawidłowym. Można czasem dyskutować, czy jakaś historyczna decyzja kierownictwa naszego Kościoła była słuszna, czy jakiś proboszcz wypełnił dobrze swoje obowiązki, czy lud mariawicki tu czy gdzie indziej nie odstąpił od czystych zasad, ale o podstawach naszej wiary od długich dziesięcioleci już się nie dyskutuje. Stąd gdy czasem spotykamy się z ogólnymi zarzutami od osób spoza mariawityzmu, nie wiemy co im odpowiedzieć. Czasem rozmowa kończy się nawet odpowiedzią: "Nie chcę z panem (z panią) o tym dyskutować, wierzę w swoje i już!".

To nie wychodzi na dobre ani szerzeniu idei Dzieła Miłosierdzia, ani nam samym, bo atakowani wielokrotnie, możemy w końcu i my zwątpić w słuszność tego, w co wierzymy. Jakoś inaczej można spojrzeć na mariawityzm, gdy się go świadomie ujmuje na tle innych prądów religijnych. Omawiana tu książka podaje najrozmaitsze opinie o tak podstawowych sprawach jak to, czym jest Miłosierdzie Boże, czym są objawienia w życiu Kościoła, czym jest Dzieło Miłosierdzia Bożego dla współczesnego chrześcijaństwa. Teolodzy z innych kościołów bynajmniej nie są przekonani o słuszności całości mariawityzmu, ale dostrzegają pewne rzeczy pozytywne, których my już przestaliśmy dostrzegać, wypowiadają się zaś przeciwko niektórym naszym punktom wiary. I wtedy właśnie widać jak ich zarzuty same siebie zbijają.

Ciekawe dla nas są w książce wypowiedzi teologa prawosławnego, który na objawienia w ogóle patrzy prawie po mariawicku i twierdzi również, że Miłosierdzie Boże jest czymś podstawowym dla Kościoła. Nie mniej ciekawe - z innego punktu widzenia - są wypowiedzi teologów ewangelickich, którzy Boga widzą raczej jako sprawiedliwego niż miłosiernego tak, jakby jedno wykluczało drugie. Jeden z rzymskich katolików stawia znów tezę, że prawidłowe Dzieło Miłosierdzia, to nie objawienia Mateczki, ale siostry Marii Faustyny. Ale właśnie z tych najostrzejszych wypowiedzi przeciwnych wyłania się wielkość Dzieła Bożego i niezdarność prób podważenia go. Ważne jest przy tym, że nikt tu nie zachwala przesadnie mariawityzmu. Książka jest obiektywna. Mariawici mówią skromnie kim są. Ze strony innych wyznań występują wybitni teologowie. Ze strony mariawickiej nieraz referują sprawy szeregowi duszpasterze. Wszyscy spokojnie przedstawiają swoje poglądy. I okazuje się, że mariawityzm nie potrzebuje upiększeń bo Dzieło Miłosierdzia broni się samo swoją treścią.

Gdy rozmawiam z tymi mariawitami, którzy książkę przeczytali, dowiaduję się, że umocniła ich ona w mariawityzmie. Teraz nie tylko czują sercem, ale rozumieją czym on jest. Gdy rozmawiam z sympatykami, którzy do niedawna nie bardzo jeszcze wiedzieli co myśleć o skądinąd interesującym ich naszym Kościele, słyszę, że mariawityzm zaczęli teraz traktować poważniej i serdeczniej. To jest po prostu książka, która każe myśleć, książka misyjna.

Wszystkim, którzy chcą być mariawitami nie tylko dla tradycji wyniesionej z domu, ale chcą tę wiarę świadomie zrozumieć, umocnić się w niej, radzę, aby przynajmniej przeczytali tę książkę, ale lepiej - aby ją kupili do domowej biblioteki i aby ją czasem pożyczyli do przeczytania znajomym z innych wyznań chrześcijańskich, zwłaszcza tym, którzy chcą nas "nawracać" na swoją wiarę, a my sami nie umiemy z nimi dyskutować. Niech przeczytają!

A stojącym z boku, którzy by się chcieli dopiero dowiedzieć czym jest Dzieło Miłosierdzia Bożego, radzę zacząć od tej właśnie książki.

brat M. Paweł

Działanie ducha ekumenizmu

Jestem pod wrażeniem treści wyniesionych z lektury książki wydanej przez Kościół Starokatolicki Mariawitów pt. "Teologia Miłosierdzia Bożego" (materiały z sympozjów ekumenicznych w Łodzi w latach 1991, 1992 i 1994, Płock, 2003 r.). Moje pozytywne odczucia mają kilka aspektów. Sympozja, jak i materiały dokumentujące te sympozja, są dowodem na działanie ducha ekumenizmu. Do niedawna niemożliwe było, aby w spotkaniu teologicznym i do tego na temat tak delikatny jak Miłosierdzie Boże stanowiące istotę ruchu mariawickiego, wzięli udział teologowie rzymskokatoliccy.

Zasługą wszystkich referentów poszczególnych tematów na tym sympozjum było poważne i obiektywne potraktowanie materii stanowiącej przedmiot obrad. Czytelnik materiałów odnosi wrażenie, że nikt z uczestników sympozjum nie starał się przekonywać do swych poglądów, a jedynie relacjonował, co jego Kościół w tym przedmiocie ma do nauczania. Wykluczenie z treści obrad i dyskusji dewocji oraz kościelnych zaściankowości podkreśla wagę omawianego sympozjum.

Uważny czytelnik omawianej publikacji otrzyma ogromny zasób wiedzy na temat Miłosierdzia Bożego i Objawienia Dzieła Miłosierdzia. Czytelnik także będzie miał ogrom materiału do przemyśleń, może nawet do swych prywatnych rekolekcji. "Teologia Miłosierdzia Bożego" jest - moim zdaniem - najpoważniejszym dziełem wydanym przez Kościół mariawicki od czasu rozprawy pt. "W obronie zasad ewangelii" opublikowanym przed I wojną światową i Objawień Mateczki. Dlatego organizatorom sympozjów i wydawcom materiałów z tych sympozjów należy się wdzięczność i podziękowanie.

Mimo tych pozytywów muszę podkreślić, że treści zawarte w omawianej publikacji nie są łatwe dla czytelnika nieobeznanego z teologią i filozofią. Lektura "Teologii Miłosierdzia Bożego" wymaga skupienia i "wgryzania" się w teksty, może nawet swoistego "przedzierania się" przez treści prezentowane na tych sympozjach. Mimo tych zastrzeżeń uważam, że warto poświęcić czas, aby poznać omawiane materiały, przemyśleć je i wyciągnąć istotne dla ruchu mariawickiego wnioski. Wniosków tych jest wiele, ale narzucać ich nikomu nie chcę. Zachęcam tylko do lektury "Teologii Miłosierdzia Bożego" tych wszystkich, którym droga jest idea mariawicka, a równocześnie chcą pogłębić swoją duchowość. Czasu przeznaczonego na tę lekturę żałować nie będą.

S.G. - czytelnik z Warszawy
("Mariawita" nr 1-3/2004)