Mariawita nr 10-12/2011

Pokój ludziom dobrej woli


Błogosławieni pokój czyniący, albowiem oni synami Bożymi nazwani będą (Mt 5, 9)

Kościół Starokatolicki Mariawitów łączy się ze wszystkimi Kościołami chrześcijańskimi oraz wszystkimi ludźmi, którzy zabiegają o prawdę, sprawiedliwość pokój na świecie. Drogą do pokoju jest przyjęcie prawdy.

Nie osiągniemy pokoju, jeżeli będziemy według własnego planu porządkować świat. Chrystus jest naszym Pokojem. Sami sobie nie zapewnimy pokoju, musimy go otrzymać od Chrystusa. Jeżeli czynimy pokój, uczestniczymy w tym dziedzictwie, które jest własnością Chrystusa: „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam, nie tak jak daje świat – ja wam daję”.

A więc pokoju nie osiąga się na drodze agresji, pokój się tworzy, ale nie da się go budować tylko teoriami. Potrzeba mobilizacji duchowej, modlitwy i konkretnych działań, otwarcia sumień na Najwyższą Prawdę i Dobro, czyli Boga. Pokój to charakterystyczna cecha Bożego działania. Kto więc naśladuje Boga w działalności na rzecz szeroko pojętego pokoju ma obietnicę synostwa Bożego. Synostwo Boże wyraża godność duchową i udział w dobrach zbawczych. Ponieważ centrum naszego życia jest Eucharystia, więc uważamy, że w osobie Jezusa Chrystusa ofiarowanego na krzyżu i w Eucharystii, z Której wypływa źródło miłosierdzia i miłości, ludzkość i wszystko, co ją otacza, wraca ponownie do Boga, wychodzi z niewoli grzechu.

W Przenajświętszym Sakramencie bije źródło wolności. Jeśli chcemy uratować rodzinę, Ojczyznę przed złem, to mamy tę ufność, że naszą zwycięską siłą jest miłość, jaką Bóg ofiaruje nam w Eucharystii. Uważamy, że budowanie cywilizacji miłości i ładu, który oparty jest na miłości może oddalić niebezpieczeństwa zagrażające istnieniu człowieka na ziemi. A jest ich wiele: nuklearne, ekologiczne, cywilizacyjne. Człowiek jest w stanie zadać sobie i całej ludzkości nagłą i gwałtowną śmierć. To widmo zagłady jest tak groźne, ponieważ w świecie współczesnym został podważony ład moralny, oparty na wierzę w Boga Żywego i Jego przykazania. Nowy ład w świecie może zbudować tylko wielka miłość. Została nam ona zaofiarowana w Eucharystii - jest nią Chrystus, który „do końca nas umiłował”. Ta Miłość wcielona została nam dana, aby nas przemieniać, wprowadzając ład najpierw do naszych serc, myśli, pragnień i działalności. Miłość zbudowana na sprawiedliwości i przykazaniach jest ładem Bożym na ziemi, który jest nadzieją świata zagrożonego przez różne kataklizmy. Pierwszym owocem cywilizacji miłości jest trwały i prawdziwy pokój na ziemi. W liturgii Mszy św. (poza żałobną), modlimy się jedność i pokój dla Kościoła i świata.

W koronce do miłosierdzia Bożego biskup M. Filip Feldman zalecał, byśmy po słowach: „łaskę Miłosierdzia” ... dodawali „i pokoju”. Brzmi to tak: „Jezu ukryty w Przenajświętszym Sakramencie, Którego Serce pełne jest miłości dla wszystkich i miłosierdzia dla grzeszników, racz wysłuchać modlitwy nasze i udziel nam i całemu światu łaskę miłosierdzia i pokoju, o to Cię pokornie błagamy przez Niepokalane Serce Twej Matki Maryi Dziewicy” 1/. Nasza duchowa Matka - św. Maria Franciszka, na trzy dni przed swoją śmiercią, czyli 19 sierpnia 1921 roku powiedziała: „Dziś rocznica, jak ofiarowałam swe życie za pokój Sióstr, Klasztoru, miasta i kraju”. I dodała: „Pan przyjął tę ofiarę”. Wspominam o tym, bo modlitwa o pokój jest nam „zadana”.

Kapł. M. Kazimierz

----------------------
1/ Po tych słowach dodajemy „i serce Błogosławionej Marii Franciszki”

Hej kolęda, kolęda


Boże Narodzenie to niezwykły czas. Najbardziej uroczyste i rodzinne święto. Wigilia, choinka oraz śpiew kolęd i pastorałek. Te wyjątkowe utwory towarzyszą nam przez cały okres Bożonarodzeniowy. Śpiewamy je zarówno w kościele jak i w domu. Wigilijne muzykowanie podkreśla ten niezwykły czas.

Kolędy - pierwotnie nazywano tak radosne pieśni noworoczne wywodzące się z tradycji ludowej. Z czasem przyjęły formę pieśni religijnej nawiązującej do świąt Bożego Narodzenia. W liturgii Kościoła wykonuje się je od Pasterki do Święta Ofiarowania Pańskiego (2 lutego). W swojej początkowej formie tworzone i wykonywane były po łacinie, a inspiracją najczęściej były Ewangelie św. Mateusza i św. Łukasza.

Sama nazwa jest zapożyczeniem z języka łacińskiego – calendae – co według kalendarza rzymskiego oznaczało „pierwszy dzień miesiąca”. W starożytnym Rzymie był to okres szczególnie świąteczny związany z początkiem nowego roku. Kolęda w rozumieniu religijnym tj. związana z narodzinami Chrystusa, wykształciła się później. Według tradycji chrześcijańskiej autorstwo pierwszej przypisuje się świętemu Franciszkowi, a została odśpiewana w wybudowanej przez niego szopce.

W polskiej tradycji zajmuje szczególne miejsce. Najstarsza zachowana pieśń pochodzi z 1424 r. i zaczyna się od słów „Zdrów bądź, Królu Anielski”. Na przełomie XVII i XVIII w. przypada największy rozwój tej formy gatunku. Wtedy też następuje ugruntowanie kolędy jako pieśni bożonarodzeniowej zwanej także rotułami, symfoniami, piosenkami, pieśniami nabożnymi, kantykami, zaś specjalne zbiory pieśni - kantyczkami. Teksty kolęd pisali najwięksi polscy poeci, m.in.: Piotr Skarga (W żłobie leży), Franciszek Karpiński (Bóg się rodzi), Mikołaj Sęp Szarzyński, Andrzej Morsztyn, Teofil Lenartowicz (Mizerna cicha).

Układaniem pieśni zajmowali się też duchowni, organiści czy wiejscy poeci. Często powstawały one z potrzeby serca, wyrażenia myśli czy uczuć. Twórcy „ludowi” często wzbogacali utwory o wątki zaczerpnięte z życia codziennego. Były to nie tylko modlitwy czy pieśni, lecz opowiadania, w których tłem jest Boże Narodzenie, a bohaterami prości ludzie i zwyczajne życie. Ponieważ zawierały dużo świeckich treści (najczęściej motywy pasterskie), nie były wykorzystywane podczas nabożeństw, dlatego nazwano je pastorałkami lub kolędami domowymi. Do tej konwencji nawiązywali tacy twórcy jak: T. Czyżewski (Pastorałki), J. Harsamowicz (Pastorałki Polskie), E. Bryll (Po górach). Polskie kantyki pisane były pod melodie popularnych tańców - poloneza (Bóg się rodzi), krakowiaka (Hej bracia, czy wy śpicie), mazura (Dzisiaj w Betlejem), ale także oberków, góralskich, zbójnickich, menuetów. W polskich kolędach są te same elementy poetyckie i opisowe które znajdziemy u Chopina, Moniuszki, Norwida, Kochanowskiego, Mickiewicza, Grottgera, Matejki czy Chełmońskiego.

Polska kolęda – pieśń pełna radości i wesela – była śpiewana przez wszystkich, bez względu na pochodzenie społeczne i wykształcenie. Zawierała elementy charakterystyczne dla naszej „narodowej duszy”. Możemy w nich znaleźć dostojność i skupienie, słowiańską zadumę i tęsknotę, sarmacki temperament, rzewność, czułość, prostotę. Ich różnorodność sprawia, że są odbiciem duszy mędrca i zwyczajnego człowieka, dziecka i dorosłego. Potrafią przemówić do wszystkich. Kolędy i pastorałki śpiewała i śpiewa cała Polska. W polskim dorobku kulturalnym znalazło się ich około 500. Do najpopularniejszych możemy zaliczyć: „Dzisiaj w Betlejem”, „Jezus malusieńki”, „Pójdźmy wszyscy do stajenki”, „Lulajże Jezuniu”. Niech rozbrzmiewają podczas wieczerzy wigilijnej. Przywróćmy tradycję wspólnego śpiewania kolęd.

Niech te klejnoty twórczości literackiej i muzycznej towarzyszą obchodom świąt Bożego Narodzenia w naszych domach.

Marzena Warmińska

Skarb Polskiej ziemi


Szczęśliwy naród, którego Pan jest Bogiem, lud który On wybrał na swoje dziedzictwo” (Ps 33,12). Słowa te świadczą o pochodzeniu od Boga prawdziwego szczęścia i dobrobytu. Tylko ten, kto prawdziwie potrafi zaufać Stwórcy, stara się poznać i wypełnić Wolę Bożą; jest pełen radości i miłości wobec każdego człowieka, a więc jest szczęśliwym.

Mamy ogromny skarb, który dał nam Bóg. Skarb, który ma przyczynić się do odnowienia świata. Tym skarbem jest Dzieło Wielkiego Miłosierdzia. Czy staramy się, mając ten skarb, czyli ewangeliczną lampę, pokazywać jej blask innym, czy staramy się głosić innym ludziom przesłanie płynące z Objawień Mateczki, że jedynym ratunkiem dla ginącego w grzechach świata jest cześć Przenajświętszego Sakramentu i Pomoc Maryi? Czy może ukrywamy głęboko ten skarb, chowamy lampę pod korcem i zamiast promieniować, możemy spowodować przytłumienie, a nawet przygaszenie tego ognia? Nie dopuśćmy, aby ten żar w nas zagasł. Róbmy wszystko, co w naszej mocy, aby Dzieło rozwijało się i przynosiło Bogu Chwałę.


św. Maria Franiszka Kozłowska w 21 roku życia

Od naszego narodu mają wyjść promienie Eucharystycznej czci na cały świat. Pan Jezus przygotowywał Polskę na to wydarzenie, na dopełnienie Swego Dzieła na Ziemi i przekazaniu Światu Miłosierdzia. Od wielu wieków Opatrzność Boża czuwa nad naszym narodem. Miało to miejsce, gdy wojska polsko-litewskie pod dowództwem króla Władysława Jagiełły obroniły nas przed zakonem krzyżackim. Zakon, który zamiast głosić Ewangelię, naukę o Miłości Chrystusa, przelewał krew „w imię Miłosiernego Boga”. Wspomnijmy na zwycięstwo króla Jana III Sobieskiego pod Wiedniem, kiedy Europa została ocalona od najazdu tureckiego. Klęska polskiego króla zapewne skończyłby się prześladowaniem chrześcijan i śmiercią tych, którzy nie chcieli wyrzec się wiary w Chrystusa. W dniu 11 listopada wspominamy odzyskanie niepodległości po latach zaborów.Polska znów mogła zaistnieć na mapie świata, a Polacy mogli cieszyć się wolnością i samodzielnością.

Pamiętamy o Cudzie nad Wisłą, o ofierze jaką Mateczka złożyła „za pokój sióstr, klasztoru, miasta i kraju”; Ofierze z Jej cierpień, którą Pan Jezus przyjął, a która ocaliła Europę od najazdu bolszewików.

Jak dużo innych wzniosłych momentów jest w historii naszego narodu, których wyliczyć nie sposób, tak wiele razy Bóg wyciągał pomocną dłoń do Polaków. Starajmy się więc podziękować Bogu, za to, że przez tyle wieków czuwał nad naszą ojczyzną, za wspaniały dar wolności i pokoju. Dziękujmy, że powołał nas do głoszenia Dzieła Wielkiego Miłosierdzia. Prośmy Boga o Miłosierdzie dla naszego narodu i dary Ducha Świętego dla rządzących. Pouczeni przykładem św. Marcina, miejmy świadomość, że można żyć tak, aby się Bogu podobać i wypełniać czynem przykazanie miłości Boga i bliźniego. A przez to my, a następnie nasz naród, będzie stawać się lepszy.

br M. Felicjan

Mariawityzm widziany zza biurka

Piszą o mariawitach

Publikacje naukowe dotyczące mariawityzmu to rzadkość na polskich uczelniach teologicznych. Na jeszcze większą uwagę zasługują publikacje obcojęzyczne, nawet jeśli mariawityzm nie jest w nich głównym przedmiotem badań, a stanowi wątek poboczny.

Prace te dokumentują nie tylko zainteresowanie Dziełem Wielkiego Miłosierdzia, ale przede wszystkim ewolucję myślenia o mariawityzmie w jego warstwie historyczno-dogmatycznej i konfesyjnej.

W obszarze niemieckojęzycznym, kluczowym dla dyscyplin teologicznych, ukazała się drukiem praca doktorska ks. dr. Zbigniewa Stokłosy, prefekta Metropolitalnego Wyższego Seminarium Duchownego we Wrocławiu. Jego dysertacja „Trydencka” i/lub „polska” liturgia? – recepcja odnowy liturgicznej w polskim Kościele – analiza sytuacji po Summorum pontificum oraz próba oceny została wydana przez Fakultet Teologii Katolickiej w Paderborn. Należy on do prestiżowego wydziału teologicznego w Niemczech, na który chętnie wysyłani są duchowni z Polski, chcący doktoryzować się w dziedzinie teologii dogmatycznej oraz ekumenicznej.

Praca koncentruje się na zainicjowanej przez obecnego Biskupa Rzymu reformie liturgicznej, polegającej na uwzględnieniu zapomnianego i zaniedbanego na skutek reform posoborowych dziedzictwa liturgicznego zachodniego chrześcijaństwa, którego sercem jest tzw. msza trydencka.

Papież Benedykt XVI, promulgując indult generalny w formie motu proprio Summorum pontificum, ułatwił wiernym przywiązanym do Starej Mszy uczestniczenie w jej rycie. Spotkało się to z entuzjastycznym przyjęciem środowisk tradycjonalistycznych, także spoza kanonicznych granic Kościoła rzymskiego, wstrzemięźliwością wielu hierarchów rzymskokatolickich postrzeganych zarówno jako przedstawicieli nurtu neokonserwatywnego, jak i liberalnego, oraz zdecydowaną wrogością krytyków obecnego papieża.

Ci ostatni zarzucali Benedyktowi, że wraz z ponownym dowartościowaniem starej liturgii dokonuje symbolicznego demontażu soborowego przełomu, próbując zawrócić Kościół z drogi zapoczątkowanej przez Jana XXIII. Z kolei zwolennicy papieskiej decyzji podkreślali, że nie chodzi o unieważnienie soboru, a właśnie o jego pogłębienie. Warto docenić, że w tekście podejmującym aktualny i kontrowersyjny temat pojawił się dość obszerny fragment (s. 416-440) poświęcony mariawityzmowi. Zawiera on wprowadzenie historyczne dotyczące początków, rozwoju i rozłamu ruchu mariawickiego. Korzysta zarówno z opracowań polskich, w tym szczególnie z publikacji Stanisława Rybaka, jak i niemieckich. Te ostatnie okazują się problematyczne, rzucając się cieniem na mariawicki fragmentu dysertacji. Autor, analizując historię mariawityzmu z perspektywy rzymskokatolickiej, opiera się tylko na jednym źródle, a konkretnie na Konfessionskunde (Konfesjoznawstwo) ks. prof. Konrada Algermissena. Problem w tym, że Algermissen – teolog kształcony w Rzymie i Hildesheim - wydał swoją książkę w 1939 r., której ostatnie, ósme wydanie ukazał o się w 1969 r., zatem przed nawiązaniem oficjalnego dialogu między Kościołem Starokatolickim Mariawitów a Kościołem Rzymskokatolickim. Szkoda, że punktem odniesienia dla wrocławskiego prefekta stał się – mówiąc delikatnie – leciwy podręcznik, nieuwzględniający dokonań bilateralnego dialogu. Stąd nie dziwi bezkrytyczne przejęcie za Algermissenenm terminu sekta w odniesieniu do mariawitów.

Słusznie pisze ks. Stokłosa, że zarówno Założycielka, jak i kapłani mariawici chcieli być ruchem odnowywewnątrz Kościoła katolickiego (418). Twierdzi jednak, że wprawdzie biskupi wiedzieli o istnieniu tajnego zgromadzenia mariawitów, to nie chcieli mieć z nim nic wspólnego, aby nie narażać się carskiemu okupantowi. W rzeczywistości sytuacja wyglądała nieco inaczej.

W początkowym okresie ordynariusz lubelski, bp Franciszek Jaczewski, korzystał z pomocy kapłanów mariawitów, działających w Lubelskim Towarzystwie Dobroczynności. Omawiając wypowiedzenie posłuszeństwa biskupom i wniesienie apelacji do papieża (420), autor nie poświęca ani słowa powodom tej decyzji. Czytelnik nieznający historii mariawityzmu nie wie, czy był to bunt niezdyscyplinowanego kleru, czy może powodem apelacji – stosowanej do dziś w zmienionej formie w Kościele rzymskim – było coś głębszego.

Opisując dzieje mariawitów po śmierci Mateczki ks. Stokłosa informuje (423), że zgodnie z mariawickimi statutami jedynym reprezentantem mariawitów był abp Jan M. Michał Kowalski. To nieprawda, gdyż także pozostali biskupi wyświęceni przez abp. Kowalskiego i biskupów starokatolickich z Unii Utrechckiej w Łowiczu w 1910 r. mieli pełnię jurysdykcji na terenie swoich diecezji i cieszyli się autorytetem „biskupa mariawitów” w całym Kościele. Nie zmienia tego przytoczony przez Stokłosę fakt, że abp Kowalski był dożywotnim ministrem Zgromadzenia Kapłanów Mariawitów.

Podejmując kontrowersyjny temat reform arcybiskupa, ks. Stokłosa pisze, że abp Kowalski „zmienił nawet piąte przykazanie kościelne, które w jego wersji brzmiało: „Biskupa mariawickiego należy we wszystkim bez zastrzeżeń słuchać.” Zdanie to, wyrwane z kontekstu, nie uwzględnia kilku faktów: abp Kowalski nie zmieniał piątego przykazania, a wprowadził inne i to raczej zalecenie kościelne; już samo rozróżnienie terminologiczne jest doniosłe zarówno w aspekcie eklezjalnym, jak i soteriologicznym.Mariawickie zalecenia kościelne do dziś odnoszą się do regularnej adoracji Przenajświętszego Sakramentu, przyjmowania Komunii Świętej, lektury Pisma, a także obowiązku utrzymywania przez mariawitów Świątyni, a konkretnie daniny (za czasów abpa M. M. Kowalskiego rocznej w wysokości dwóch złotych).

Ks. Stokłosa pominął fakt, że wezwanie do posłuszeństwa, na którym opiera się kurialno-jurydyczny system Kościoła rzymskiego, nie było wynikiem przyjęcia obcego mariawityzmowi autorytaryzmu, ale rozumienia Kościoła jako trzeciego zakonu, w którym wierni realizują powszechne kapłaństwo podarowane odkupionym w sakramencie Chrztu Świętego. Abp Kowalski mówił o Kościele jako o zakonie przez pryzmat ojcowskiej odpowiedzialności i jakkolwiek krytycznie można patrzeć na reformy arcybiskupa, to jednak uwzględnienie tej okoliczności nie jest bez znaczenia dla zrozumienia fenomenu mariawityzmu.

Według ks. Stokłosy od października 1987 r. nastąpiło pełne przyjęcie Kościoła Starokatolickiego Mariawitów do Unii Utrechckiej. Tymczasem Kościół ten nigdy z unii nie występował, a na skutek kontrowersyjnych innowacji abp. Kowalskiego (małżeństwa zakonne oraz ogłoszenie ustania ofiary w Kościele Rzymskim) członkostwo mariawitów zostało zawieszone na czas nieokreślony. Poza tym Unia Utrechcka nie jest wspólnotą Kościołów, a biskupów starokatolickich, stojących na ich czele. Od niedawna biskupi Kościoła Starokatolickiego Mariawitów znów uczestniczą w charakterze obserwatorów w konferencjach biskupów Unii Utrechckiej, co umknęło uwadze ks. Stokłosy.

Choć autor stara się szczegółowo omówić ryt mszy mariawickiej, to jednak techniczne opisy i omówienia mariawickiej liturgii (będące w dużej mierze translacjami z publikacji autorów mariawickich: Bartosza Łuczaka i M. Daniela Mamesa), pozostawiają głęboki niedosyt oraz refleksję, że rozdział mariawicki pozbawiony jest żywego kontekstu.

Trudno nie odnieść wrażenia, że autor zna mariawicką liturgię, a co za tym idzie Kościół, jedynie zza biurka. Zrozumieniu empirycznemu nie towarzyszy zrozumienie duchowe. Nie chodzi tylko o to, że ks. Stokłosa po raz drugi – już bez odwołania do K. Algermissena – określa mariawitów jako „czysto polską sektę”. O wiele bardziej zdumiewa i zastanawia zdanie dotyczące języka liturgicznego (429): „Ponieważ zwolennicy mariawityzmu byli głównie prostymi, niezbyt dobrze wykształconymi Polakami, mariawici zdecydowali się uczynić formy kultu bardziej dostępnymi i zrozumiałymi. 10 października 1907 podczas pierwszej Kapituły Generalnej mariawitów, w której wzięli udział także świeccy, zadecydowano o zastąpieniu łaciny językiem narodowym.” Chciałoby się zapytać, czy wprowadzenie języków narodowych w Novus Ordo Misae decyzją papieża Pawła VI było wynikiem spadku poziomu intelektualnego rzymskich katolików? I co złego jest w uczynieniu liturgii bardziej przystępnej i zrozumiałej? Nie chciałbym wierzyć, że zdaniem ks. Stokłosy im trudniejsza i mniej przystępna liturgia, tym bardziej wzniosła i inteligentna.

Niektóre różnice w liturgice mariawickiej i rzymskokatolickiej, wskazane przez autora, wymagają doprecyzowania. Choćby passus mówiący o tym, że na skutek objawień Mateczki i jej wątpliwości dotyczących prawdziwości relikwii oraz nadużyć z nimi związanych, mariawici zrezygnowali z umieszczania relikwii w mensie ołtarzowej swoich kościołów. Zrezygnowali, ale nie z powodów, o których mówi Stokłosa. Mariawici po prostu tych relikwii nie mieli. Były one w posiadaniu Rzymu i rzymskokatolickich diecezji. Warto podkreślić, że relikwie św. M. Franciszki, które w czasie zawieruchy wojennej przeniesiono z Płocka do Łodzi, a po wojnie powróciły do Świątyni i są przez mariawitów obydwu tradycji do dziś otaczane czcią.

Ks. Stokłosa pisze o uproszczeniu liturgii nie dodając, że liturgia mariawicka nie dokonała żadnych skrótów w elementach mszalnych. Zdziwienie budzi sformułowanie (433) po omówieniu liturgii wielkopostnej, że „Wszystkie powyżej wymienione zmiany znalazły swój wyraz w najważniejszej księdze mariawitów „Mszał eucharystyczny dla kapłanów maryawitów’.” Mszał jest najważniejszą księgą liturgiczną, ale nie najważniejszą księgą mariawitów. Jest nią, jak dla wszystkich chrześcijan – rzymskich katolików nie wyłączając – Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu.

Ks. Stokłosa opisuje bizantyjskie aspekty mariawickiej liturgii oraz odnosi się do Mszy Jubileuszowej. Konstatuje, że msza ta była próbą stworzenia własnego rytu przez mariawitów oraz że wciąż celebrują oni zmienioną trydencką mszę świętą, która zawiera Mszał Eucharystyczny.

Podsumowując, w części poświęconej mariawityzmowi temat objawień św. M. Franciszki, a więc serca mariawityzmu – Dzieła Wielkiego Miłosierdzia – potraktowany jest niewystarczająco. Można odnieść wrażenie, że objawienia były jedynie aspektem mariawityzmu, a przecież ogniskują one to, co dla historii, tradycji, tożsamości i przede wszystkim istoty mariawityzmu jest najważniejsze. Bez objawień nie ma mariawityzmu i jego liturgicznej głębi, o której ks. Stokłosa w ogóle nie pisze.

Pomijanie lub niedostateczne omówienie specyfiki mariawityzmu uniemożliwia rzetelne zrozumienie i wniknięcie w jego ducha. Nawet w przypisie nie znalazło się odniesienie do publikacji ks. dr. Wojciecha Różyka dotyczącej Objawień Mateczki, nie wspominając już o aktualnych tekstach mariawickich. Mimo to wyrazić można nadzieję, że rozprawa ks. dr. Zbigniewa Stokłosy będzie zachętą dla teologów do podejmowania tematyki mariawickiej.

Dariusz P. Bruncz

Rozważania o obowiązkach


Oto rzeczywistość jak z filmu science fiction – większość współczesnych dzieci została zmodyfikowana genetycznie i urodziły się z kończynami wyłącznie dla celów dekoracyjnych. Ale to nie film – to poglądy ich rodziców. Skąd ten wniosek?

Obserwuję nagminne powstrzymywanie latorośli przed używaniem rączek i nóżek do jakiejkolwiek pracy. Swego czasu tzw. rozpuszczanie dzieci było domeną dziadków, rodzice raczej stawiali wymagania i egzekwowali. Tymczasem współczesne dzieci i nastolatki, po wypełnieniu (lub też nie wypełnieniu) obowiązków szkolnych nie muszą robić nic. Znany żart, w którym na pytanie „Skąd się biorą pieniądze?”, dziecko odpowiada „Ze ściany” (z bankomatu) można rozszerzyć o szeroko rozpowszechnione poglądy: „jedzenie bierze się z talerza, czyste ubrania z szafy, a brudne pozostawia tam, gdzie śmieci, czyli wszędzie”.

Nie mając obowiązków, nasze „genetycznie”, a raczej „bezwychowawczo” zmutowane dzieci trenują i rozwijają jedynie mięśnie czubków palców – od przycisków komputerowych klawiatur i gier. Ale w nowoczesnych sprzętach nie trzeba naciskać zbyt mocno, więc też się nie napracują. Organ nieużywany zanika i tak zanikają nie tylko zasady, ale i mięśnie naszych dzieci. Podejrzewam, że przyszłe pokolenia urodzą się z palcami wyrastającymi z „miejsca do siedzenia”, a zasób słownictwa będą mieli ograniczony do „daj, daj, daj!”. Szkoda, że jednocześnie nie rodzą się zmutowani rodzice z większą ilością rąk i nóg do pracy.

Argumenty rodziców

Zamiast narzekać na zwyrodnienie kolejnych pokoleń, może lepiejpoświęcić czas na ich wychowanie? Dlaczego dzieci nie miałyby brać bardziej czynnego udziału w życiu i obowiązkach rodziny?

Jan Zamoyski: „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie

- „Bo dzieci powinny się bawić, jeszcze się w życiu napracują”, powiedzą zwolennicy tezy, że życie powinno być lekkie, łatwe i przyjemne. W porządku, ale niech się w takim razie te dzieci bawią, zamiast ślęczeć przed komputerem i bezmyślnie wpatrywać w telewizor. Kiedy wyłączymy urządzenia ogłupiające (tylko błagam, bez argumentów, że oglądają programy edukacyjne!), nagle okaże się, że nie wiadomo co robić z wolnym czasem i można go poświęcić na pomoc w domu.

- „Bo nie potrafią nic zrobić. Więcej napsują niż zrobią i potem mam jeszcze więcej roboty”, powiedzą zwolennicy szybkich rozwiązań. Jasne – jeśli nie umie, to trzeba go nauczyć. Umiejętności zamiatania podłogi, rozwieszania prania i opróżniania zmywarki nie wchłania się z powietrza i nie wysysa z mlekiem matki, niestety. Rozmawiałam ostatnio z kilkoma dojrzałymi już osobami i zgadnijcie, o co ci dorośli już ludzie mieli największy żal do swoich rodziców? Otóż o to, że ich nie nauczyli: sprzątania, gotowania, gospodarowania domowymi wydatkami, płacenia rachunków, organizowania czasu, itd. O to, że kiedy wkroczyli w dorosłość, zostali rzuceni na głęboką wodę, musieli walczyć ze wszystkim, czego nie umieli. Niestety, ci, którzy mają słabszy charakter, nie nauczą się pewnych rzeczy już nigdy.

Czy zdarzyło Wam się wspominać ze szkolnymi kolegami nauczycieli? Najcieplej mówi się o tych sprawiedliwych, ale wymagających, prawda? Lekceważymy i wyśmiewamy tych luzackich i niekompetentnych, którzy niczego nas nie nauczyli. Dlaczego nie zauważamy tu analogii do rodziców? My, rodzice, też powinniśmy WYMAGAĆ i UCZYĆ, a nie pobłażać i rozpieszczać. Kochać – tak, ale mądrze.

- „Bo dzieci nie zrobią tego porządnie”. Ano właśnie, i wracamy do sedna sprawy. Trzeba zainwestować w ich rozwój, a inwestycja zwraca się nie tylko po latach. Jeśli poświęcimy trochę czasu, aby nauczyć dziecko, jak się ścieli łóżko, odkurza, obiera i kroi warzywa, zmywa naczynia – wierzcie mi, że bez większego problemu potrafi to zrobić nawet pięciolatek. I wystarczy nauczyć starsze dziecko, bo ono chętnie nauczy te młodsze, żeby zyskać wsparcie. Jeżeli za pierwszym razem nie zamiotą dokładnie, stłuką wazonik, rozleją wodę i sprzątanie zajmie im cały dzień, to trudno. Takie są koszty naszej inwestycji. Za to z czasem zyskacie bezcenną pomoc w żmudnych pracach domowych.

- „Bo dzieci nie chcą nic robić.” Oczywiście. Dzieci wcale nie są zainteresowane pomaganiem nam i od inwencji rodziców zależy, jak je do tego zachęcić. Drobne pieniążki, które mogą wydać według własnego uznania (naprawdę drobne, a nie średnią krajową) działają bardzo motywująco na początek. Pod warunkiem, że w ramach naszej rodzicielskiej miłości nie zapewniamy im już wszystkiego, czego mogą zapragnąć. Z czasem dzieci akceptują, że pewne prace należą ich obowiązków. Dla tych, którzy nie potrafią obejść się bez szklanego ekranu, nagrodą może być parę minut przed telewizorem, komputerem. Wszystkie drobne przyjemności, jakie dzieciom ograniczymy (słodycze, filmy, spotkania z przyjaciółmi) działają na naszą korzyść jako element przetargowy.

Warto rozmawiać. Dzieciom trzeba uświadomić skalę pracy rodziców, a najlepiej zyskają tę świadomość przez własne uczestnictwo. Kiedy zrozumieją, że rodzina to wzajemne wsparcie, wspólne obowiązki i przyjemność w przebywaniu razem, łatwiej będzie im się zaangażować. Póki jeszcze pragną naszej obecności, nagrodą za pomoc będzie dla nich czas spędzony z rodzicami (wspólne przygotowanie obiadu, a potem zabawa). Nastolatkom można przedstawić bardzo szczegółową listę naszych obowiązków, bo na pewno nie zauważają, że je wykonujemy. Niech sami wybiorą, w czym mogą nas odciążyć.

Małe dzieci mają chłonny umysł i dużą sprawność, Jeśli od przedszkola uczycie malucha angielskiego, żeby lepiej sobie radził w życiu, to dlaczego zaniedbywać umiejętności bez których naprawdę sobie nie poradzi? Wytyczając naszemu dziecku ścieżkę kariery nie można zapominać, że podstawą życiowego sukcesu będzie jego charakter, nad którym trzeba pracować (podkreślam słowo pracować) od urodzenia.

Spotykam na basenie dzieci, które nie potrafią założyć sobie ubrania, uczesać się, wysuszyć włosów. Spotykam na wakacjach dzieci, które nie używają sztućców, nie potrafią zawiązać butów, nie noszą najdrobniejszych bagaży (ani swoich zabawek) i nigdy po sobie nie sprzątają.

Dlaczego nagle od nastolatka wymagamy pomocy w domu i złościmy się, kiedy odmawia? Przecież on nie został stworzony (przez nas!) do tak prozaicznych czynności. Kiedy kupujemy sobie nowe, skomplikowane urządzenie, musimy poświęcić sporo czasu na jego zrozumienie, zaprogramowanie, naładowanie baterii – bo bez tego nie będzie działać. Nasze dzieci będą działać bez prawidłowego „zaprogramowania”, tyle, że nie najlepiej.

Jeśli pragniemy, by nasi potomkowie jako dorośli byli nam wsparciem i pociechą, a nie kłopotem i wyrzutem sumienia, to pamiętajmy, żeby na to zapracować. Uważam, że czwarte przykazanie to wskazówka dla rodziców – musisz być takim ojcem/ matką, aby na szacunek swoich dzieci zasłużyć.

Magdalena Rybak