Mariawita nr 4-6/2011

Jezus uzdrawia ślepego od urodzenia (J 9, 2-41)


9. A przechodząc, ujrzał człowieka ślepego od urodzenia.

Mamy oczy, więc widzimy. Większość z nas nie zwraca uwagi na naturę, bo cóż nam po widoku kwiatów? Co mi po górach, słońcu, lesie, kiedy nie mam pieniędzy na dobra materialne. Zajęci trudami życia tracimy wzrok duszy, możliwość zobaczenia najpiękniejszego ze światów, świata ducha. Ale czy chcemy widzieć więcej? Jezus ujrzał jednego z nas właśnie takim. Jego oczy nie widzą od urodzenia, ale Jezus wie i widzi więcej. Zna każdego z nas i właśnie zbliża się i pochyla nad człowiekiem z cichym pytaniem: Czy chcesz widzieć?

Uzdrowienie niewidomego, obraz francuskiego malarza Le Sueur

9,2. I zapytali go uczniowie jego, mówiąc „Mistrzu, kto zgrzeszył, on czy rodzice jego, że się ślepym urodził?”

Uczniowie Jezusa zastanawiają się, kto zawinił, że jest tylu niewidzących? My czy nasi rodzice, nauczyciele, przewodnicy duchowi?

9,3. Odpowiedział Jezus: Ani on nie zgrzeszył, ani jego rodzice, lecz aby się na nim objawiły dzieła Boże.

Jezus odpowiada uczniom, że ani on, ani jego rodzice nie zgrzeszyli, że takim się urodził. Urodził się właśnie taki, żeby na przykładzie jego uzdrowienia objawiły się dzieła Boże. Jezus wie wszystko o nas. My sami nie znamy siebie, bo niby skąd. Wszak niewiele pamiętamy z naszego życia w tym ciele, które tak krótko nosimy. Ale czy tylko raz? Bo kiedy mógł zgrzeszyć ten człowiek niewidomy od urodzenia?

Uczniowie Jezusa znają prawdę o życiu duszy i pytają Jezusa, czy niewidomy zgrzeszył w innym ciele, w innym czasie, że się takim urodził? Jezus spluwa na ziemię i ze śliny czyni błoto, i to błoto nakłada na oczy ślepego. Błoto jest symbolem Ziemi, tego wszystkiego, co jest widzialne, namacalne. Co ogranicza, zaciemnia prawdziwy wzrok? Wszystko, co ziemskie przesłania prawdę o duszy i świecie ducha. O Królestwie Bożym, z którego przyszedł Jezus i do którego odejdzie po życiu w ciele na Ziemi, a za nim ci, którzy w niego wierzą.

9,7. Jezus mówi dalej: Idź obmyj się w Sadzawce Syloe (to znaczy Posłany).

Idź duszo w tym ułomnym ciele człowieczym, przemyj sobie oczy w wodzie - słowach Jezusa – wodzie życia. To one mają moc otworzyć oczy każdego niewidzącego. Nauka Jezusa o Królestwie Bożym i jego mieszkańcach ma moc otwierać oczy cielesne ku życiu w szczęściu i pokoju już za życia ciała na Ziemi. Sprawia, że otwierają się oczy na świat ducha i prawdę o sobie jako duszy żyjącej na Ziemi.

9,7. Odszedł tedy i obmył się i wrócił z odzyskanym wzrokiem.

Idąc za głosem Jezusa i posłusznie wykonując jego wolę człowiek obmywa oczy i wraca z odzyskanym wzrokiem. Ślepiec przewidział, spadła zasłona z oczu cielesnych. Ziemskie błoto i wszystko to, co przesłania wzrok duszy, zostało zmyte. Uzdrowiona została dusza do nowego życia na Ziemi.

9,9. Jedni mówili: To jest on, a inni mówili: Nie, ale jest do niego podobny.

Człowiek, który widzi po uzdrowieniu duszy, cieleśnie niczym nie różni się od innych. Ale świadomość własnej tożsamości i przynależności do innego świata sprawia, że jest inny. Dusza w człowieku, którego uzdrawia Jezus, poznaje prawdę i staje się on innym człowiekiem.

9,10. Mówili tedy do niego: Jak więc otworzyły się oczy twoje?

Dlaczego jesteś inny? - Pytają ludzie, którzy widzą człowieka jeszcze nie tak dawno ślepego. Ten odpowiada, ale inni nie pojmują jego słów. Dlaczego? Bo nie widzieli, nie widzą i nie próbują zbliżyć się samodzielnie do Tego, który jedynie ma moc uzdrawiać i uwolnić każdą duszę z ograniczonego ciała.

9,16. Na to niektórzy poruszeni rzekli: Człowiek ten nie jest z Boga, bo nie przestrzega sabatu. Inni natomiast mówili: Jakże może człowiek grzeszny dokonywać takich cudów?

Nie uwierzyli w tego, który to uczynił, bo widzieli tylko ciało i według ciała sądzili. Nie pojmowali nauk Pana Jezusa o Królestwie Niebieskim, z którego przybył. Dwa tysiące lat minęło, a większość z nas ciągle nie widzi. Ważny jest NIP, PESEL, numer paszportu, dowodu, konta w banku, kolor oczu, wzrost. No bo przecież żyjemy na Ziemi. Tylko jak długo? Jakim cudem pojawiamy się na Ziemi? Co sprawia, że dwoje dzieci, wychowywanych w takich samych warunkach, wyrasta na jakże odmiennych ludzi?

9,28. Złorzeczyli mu więc, mówiąc: Ty jesteś uczniem jego, ale my jesteśmy uczniami Mojżesza.

Ślepiec uzdrowiony przez Jezusa dzieli się swoim doświadczeniem i świadczy o Tym, dzięki któremu stał się innym człowiekiem. Spotyka się z osądem i złorzeczeniem: Ty jesteś uczniem jego, ale my jesteśmy uczniami Mojżesza. Ilu ludzi nadal sądzi według uczynków ciała? Dlaczego Jezus tak, a nauki Pana Jezusa – nie? Dlaczego nadal widzimy tylko ciało, a na pytania, skąd się bierzemy, skąd pochodzimy, dokąd zmierzamy, odpowiadamy: Wszak urodziliśmy się z kobiety i mężczyzny. A człowiek przez Boga został stworzony na Jego obraz i podobieństwo. Współtworzył człowieka także Jezus, który zstąpił na Ziemię. Wcielił się Bóg w ciało człowieka po to, żeby przypomnieć nam o naszym prawdziwym pochodzeniu, Ojcu i prawdziwym Domu, do którego świadomie możemy wrócić, idąc za głosem Jezusa.

9,30. To rzecz dziwna, że nie wiecie, skąd On jest, a przecież otworzył oczy moje.

Jezus uzdrawiając ciało, uzdrawia duszę ograniczoną ułomnym ciałem. Udowadnia, że to nie człowiecze ciało jest najważniejsze, a dusza rodem z Królestwa Bożego, która wcielona zostaje w ciało, zdrowe lub chore, żeby nauczyła się miłości do Pana Boga oraz bliźniego swego.

9,39. I rzekł Jezus: Przyszedłem na ten świat na sąd, aby ci, którzy nie widzą, widzieli, a ci, którzy widzą, stali się ślepymi.

Jezus daje wiedzę i widzenie duszy. Ta bowiem widzi świat ducha. Zdjęta zostaje ślepota z oczu, które są zwierciadłem duszy. Jezus ma Bożą moc przywracania wzroku ciału, żeby przewidziała dusza i przypomniała sobie o Tym, który jest jej Panem, Ojcem, Bratem, Nauczycielem i Przyjacielem najlepszym. Ale tylko tym, którzy tego zapragną. Wszyscy, którym wydaje się, że widzą i uważają, że widzą lepiej, bo tak zostali nauczeni wcześniej, i nie weryfikują swojej wiedzy i wiary, pozostaną ślepymi.

9,40. A gdy to usłyszeli ci faryzeusze, którzy z nim byli, rzekli mu: Czy i my ślepi jesteśmy?

9,41. Rzekł im Jezus: Gdybyście byli ślepi, nie mielibyście grzechu, a że teraz mówicie: Widzimy, przeto pozostajecie w grzechu.

Ślepota Ducha grzechem jest. Toteż niewidomy od urodzenia nie zgrzeszył, bo Sam Jezus zamknął oczy jego ciała w Królestwie Bożym, aby mu je otworzyć na Ziemi. Po to, żeby przejrzeć mogli wszyscy, którzy o to poproszą Jezusa.

Elżbieta Gajowniczek

Żywioł bez dna i granic


Przez całą dobę, od niedzieli do poniedziałku 8 i 9 maja, u stóp Wawelu w krakowskim kościele św. Idziego przy ulicy Grodzkiej,nieprzerwanie czytano Pismo Święte. Była to trzecia edycja Ekumenicznego Maratonu Biblijnego.

Odbywa się on w ramach Ekumenicznych Dni Biblijnych oraz Tygodnia Biblijnego w Kościele Rzymskokatolickim, organizowanych przez Krakowski Oddział Polskiej Rady Ekumenicznej, Uniwersytet Papieski Jana Pawła II oraz Duszpasterstwo Ekumeniczne Archidiecezji Krakowskiej. Przy pulpicie najstarszego krakowskiego kościoła stanęło w sumie sto kilkadziesiąt osób, które odczytywały fragmenty ekumenicznego przekładu Pisma Świętego, zmieniając się co dziesięć minut. Byli wśród nich: studenci, duchowni, osoby zakonne i członkowie aktywnych w Krakowie wspólnot wyznaniowych.

Podobnie jak w latach ubiegłych, także wierni małej mariawickiej parafii filialnej wzięli udział w czytaniu. W tym roku lektorami byli: br. dk. M. Daniel Mames, s. Teresa Rudnicka, s. Elżbieta Łukasiewicz, br. Witold Łukasiewicz oraz piszący te słowa, Łukasz Liniewicz. Nad całością „biblijnej godziny mariawickiej” czuwał kapł. M. Paweł Rudnicki.

Plakat informujący o "Ekumenicznym Maratonie Biblijnym" w Krakowie

Kościoły i organizacje chrześcijańskie stosują dzisiaj rozmaite rozwiązania, aby przybliżyć ludziom Pismo Święte i zachęcić do sięgania po nie. Części z nas zostało prawdopodobnie zaoferowane kieszonkowe wydanie Gedeonitów, niemal wszyscy Żywioł bez dna i granic Przez całą dobę, od niedzieli do poniedziałku 8 i 9 maja, u stóp Wawelu w krakowskim kościele św. Idziego przy ulicy Grodzkiej, nieprzerwanie czytano Pismo Święte. Była to trzecia edycja Ekumenicznego Maratonu Biblijnego. Plakat informujący o „Ekumenicznym Maratonie Biblijnym” w Krakowie słyszeli w swoim kościele o potrzebie lektury Pisma, w telewizji można trafić na programy zawierające refleksje biblijne.

Zachęcanie do samodzielnego czytania Pisma Świętego bywa zadaniem niewdzięcznym przez to, że w naszej kulturze nie jest popularne samodzielne studiowanie tekstów, zwłaszcza jeśli ich lektura wymaga skupienia i odpowiedniego nastroju. Przyczyną nie jest upadek religijności, ale spadek czytelnictwa w ogóle. Natłok informacji, często mało ważnych, sprawia, że umysł broni się przed nimi, a ubocznym skutkiem jest niechęć do rozważań i medytacji, bez względu na ich przedmiot.

Problem czytania i studiowania Pisma Świętego ma też podłoże historyczne. W niektórych tradycjach ukształtowała się szczególna kultura biblijna i Pismo Święte odgrywa istotną rolę w duchowym życiu wiernych. W odniesieniu do mariawitów można mówić o roli, jaką odegrało tłumaczenie Starego i Nowego Testamentu dokonane przez biskupa Jana M. Michała Kowalskiego.

W innych tradycjach przykładano mniejszą wagę do studiowanie Biblii przez wiernych, a niekiedy rezerwowano tę czynność dla urzędów nauczycielskich. Tak więc „korzenie, z których wiara czerpie życie” (Roman Brandstaetter) trafiały na bardzo różny grunt. Niekiedy nawet starano się je wyrywać, co stanowi jedną z niechlubnych kart historii Kościoła. Dzisiaj jednak przedstawiciele różnych tradycji chrześcijańskich i przekonań chcą przywrócić Pismu Świętemu jego miejsce bądź dopiero je dla niego zdobyć. Stanowi to ważny znak duchowego rozwoju.

Lektura Pisma znaczy w wymiarze religijnym więcej niż ćwiczenie intelektualne. Jest to coś zupełnie innego niż studiowanie podręcznika dogmatyki, choć nierzadko myśli się o tym w taki sposób, co wielu ludzi zniechęca do sięgania po Biblię. Nie bez powodu Chrystus nazywany jest Słowem, a tradycja hebrajska personifikuje Torę. Kontakt z Pismem, postrzegany w perspektywie religijnej, to kontakt z Kimś żywym, dialog raczej niż lekcja.

Słusznie zauważamy, że nie może rozwinąć się on w pełni bez udziału Ducha Świętego, który inspiruje i prowadzi. Dzięki Niemu człowiek może znaleźć odpowiedzi na trudne pytania, dochodząc do rozwiązań w głębi swojego sumienia, serca i rozumu. Strach, który motywował w pewnym okresie do skrywania Pisma przed ludem, staje się więc zrozumiały. Czytanie go może być bardzo intymnym doświadczeniem, dzięki któremu człowiek wyzwala się spod wpływu doktryny, bo dociera do samych źródeł przekazu biblijnego.

Celem lektury nie jest zdobycie za pomocą Biblii informacji o faktach historycznych, ale wejście na teren, w którym następuje spotkanie z żywym Bogiem. To spotkanie może zaskoczyć czytelnika. Jak pisze Roman Brandstaetter, który Biblią żył: „Ponieważ każde słowo Pisma kryje tajemnicę (…) staraj się Biblię czytać na różne sposoby (…) za każdym razem odkryjesz w tych fragmentach inne wartości (…) Biblia jest żywiołem bez dna i granic (…) zawsze bądź przygotowany na nieprzewidywane odkrycia i znaleziska.” /1

Dzisiaj, z jednej strony, jesteśmy mniej skłonni do czytania i głębszych refleksji nad tekstem, z drugiej zaś - zdaliśmy sobie sprawę ze znaczenia, jakie mają one w życiu religijnym i zaczęliśmy do takiego wysiłku zachęcać.

Kapłan K.M.P. Rudnicki, opiekun krakowskiej wspólnoty, powiedział niedawno w homilii: „W naszej epoce mamy obowiązek myśleć i poszukiwać odpowiedzi na trudne pytania wiary, rozważając Pismo i prosząc o światło Ducha Świętego” (cytuję z pamięci).

Nie wiem, na ile skuteczne są takie wydarzenia, jak Krakowski Maraton Biblijny, ile osób zostanie zachęconych do poświęcenia większej uwagi Pismu. Być może wystarczy, że przypadkowy przechodzień usłyszy coś, co go poruszy. Z pewnością jest to okazja do nawiązania międzywyznaniowej współpracy i, co chyba najważniejsze, świadectwo dojrzałego podejścia do religii.

Łukasz Liniewicz
-------------------
/1 Brandstaetter R., Krąg Biblijny, Wydawnictwo m, Kraków 2010, str. 63.

Wierni zdążyli przed burzą


Sto lat temu został poświęcony kamień węgielny pod Świątynię Miłosierdzia i Miłości w Płocku. Świątynia była gotowa na początku I wojny światowej.

149 lat temu, 27 maja, na ziemi węgrowskiej przyszła na świat Feliksa Magdalena Kozłowska, późniejsza Wybranka Boża Maria Franciszka, Założycielka Zgromadzenia Sióstr Mariawitek Nieustającej Adoracji Ubłagania i Matka naszego Kościoła. Sto lat temu z woli Pana Jezusa oznajmiła Ona kapłanom i siostrom oraz ludowi: „Muszę zacząć budowę wiosną (Świątyni w Płocku – przyp. autora), bo jeśli nie zacznę jej, to już nie będę w stanie skończyć”.

Słowa te zmobilizowały wiernych i 27 maja 1911 r. został poświecony kamień węgielny pod przyszłą katedrę – Świątynię Miłosierdzia i Miłości w Płocku. W tym czasie w większości parafii mariawickich, powstałych w 1906 r., były już wybudowane kościoły.

Wiele opisów świadczy o tym, że mariawicka Świątynia została wzniesiona na miejscu dawnego kościoła ś.ś. app. Filipa i Jakuba Starszego. Poniżej przytaczam niemal dosłownie fragment książki Dominka Staszewskiego „Dawne kościoły Płocka”, wydanej w 1912 r., dotyczący historii tego miejsca. Publikacja ta jest dzisiaj białym krukiem.

Na miejscu starożytnego kościoła

Kościół św. Filipa i Jakuba z drzewa stał na przedmieściu, zwanym dawniej Jerozolimskim, przy dzisiejszej ulicy Dobrzyńskiej w tym miejscu, gdzie dzisiaj jest posesja mariawitów. Kościół ten był bardzo starożytny, gdyż istniał już przed rokiem 1250, jak o tym wspomina kodeks Mazowiecki". (…)

W dniu 1 maja, jako w dzień św. Filipa i Jakuba odbywał się tu odpust. Przybywała także doń uroczysta procesja z Katedry w dni krzyżowe.

W wizytacji z 1598 roku przez ks. Jana Górskiego, archidjakona płockiego, o tym kościele czytamy: "kaplica św. Filipa i Jakuba na przedmieściu płockim drewniana. Ta kaplica ze swoim uposażeniem należy do funduszów kanoników katedry płockiej, której posesorem jest kanonik Marcin Zabłocki. Dach drewniany. Wnętrze przez dzisiejszego posiadacza naprawione, podłoga cegłami wyłożona. Ławki dobrze rozstawione, sufit w dobrym stanie. Ołtarz murowany, mający figurę rzeźbioną Matki Boskiej z czterema św. pannami, także rzeźbionymi. Na ołtarzu trzy obrusy. Antepedium podarte. Portatyl dobry. Sam ołtarz wymaga oświetlenia. Lichtarze dwa zbyt ordynarne. Wielu aparatów niema, oprócz jednego ornatu z kamchy zielonej z utensyliami. Drugi z tejże materii popielaty bez utensylji. Były i inne, lecz skradzione. Okna zniszczone. Cmentarz źle ogrodzony. Ks. kanonik Zabłocki ma zastępcę ks. Grzegorza z Orszymowa, któremu płaci rocznie pensji cztery złote, który jedną mszę co tydzień odprawi".

Przy kościele św. Filipa i Jakuba był cmentarz grzebalny i do ostatnich czasów wykopują tu kości ludzkie. Na terytorium kościoła znajdowała się studnia z wodą źródlaną, najlepszą w całym Płocku. O tę studnię w 1729 roku prowadzili proces jezuici właściciele sąsiedniego folwarku (obecnie pp. Oknińskich) z magistratem. Proces ten w 1831 roku osądzono w ten sposób, że miastu pozwolono korzystać ze studni pod tym warunkiem, żeby magistrat przyjął na siebie zobowiązanie utrzymywania studni w należytym porządku.

Kościół św. Filipa i Jakuba zniesiono za czasów pruskich i posesja cała sprzedana została Kajetanowi Kozłowskiemu, urzędnikowi pruskiemu, który szczęty kościoła przeistoczył w spichrz, rozebrany dopiero w drugiej połowie 19 wieku. Budowa tego spichrza, kształt, okna zabite tarcicami, wskazywały jasno pierwotne przeznaczenie budynku. W początkach 19 wieku posesja ta należała do Jana Bethera, prezydenta Płocka”. (Pisownia oryginalna, wytłuszczenie w tekście od redakcji.)

Dokument na pergaminie włożono do puszki

Posesja, na której wznosi się Świątynia, została zakupiona przez Marię Franciszkę w 1901 r. od pp. Janowskich. Stał tam parterowy dom z grecką fasadą oraz dwie oficyny, za domem był piękny owocowy ogród, który ciągnął się aż do Wisły. Na urwistym brzegu stała rzeźba Matki Najświętszej (Kalendarz Mariawicki z 1909 r.).

W czasie sporządzania aktu kupna u rejenta przeczytano, że posesja jest na tym samym miejscu, gdzie niegdyś stał kościół św. Filipa i Jakuba. Dawniej obok kościoła znajdowały się cmentarze grzebalne, o czym świadczy też fakt, że podczas kopania fundamentów pod Świątynię (1911 r.) natrafiono na duże ilości doczesnych szczątków zmarłych. Z polecenia św. Franciszki składano je do skrzyni w celu przewiezienia na cmentarz grzebalny. Zawziętość ludzka i nienawiść do naszego Kościoła spowodowały, że odebrano szczątki i pochowano na cmentarzu rzymskokatolickim.

Projekt fasady Świątyni i klasztoru od ulicy Dobrzyńskiej
(obecnie ul. Kazimierza Wielkiego)

Radosna uroczystość poświęcenia fundamentów i złożenie kamienia węgielnego pod mariawicki kościół katedralny odbyła się w 49. rocznicę urodzin M. Franciszki – 27 maja 1911 r. Ceremonii poświęcenia dokonała hierarchia naszego Kościoła: bp M. Michał Kowalski, bp M. Jakub Próchniewski i bp M. Andrzej Gołębiowski oraz kapłani. W uroczystości wzięło udział ponad sto sióstr zakonnych wraz z Matką Franciszką. Przybyli również płoccy parafianie oraz przedstawiciele wszystkich parafii z Królestwa Polskiego, Litwy i guberni wewnętrznych Rosji.

Na miejscu przyszłej Świątyni ustawiono krzyż i ołtarz. O godz. 11.30 z kaplicy wyruszyła procesja z Przenajświętszym Sakramentem, który następnie ustawiono na tronie przygotowanym w miejscu, gdzie dziś znajduje się prezbiterium i ołtarz. „W Świątynię wbudowano istniejacy dom Zgromadzenia Sióstr Mariawitek. Prezbiterium, zakrystia, chór sióstr oraz korytarz za prezbiterium, weranda, celka i kaplica Mateczki, to pomieszczenia dworku, wcześniejszej siedziby Sióstr Mariawitek”.1

Obrzęd poświęcenia odbył się w języku polskim z pontyfikału rzymskiego. Najpierw celebrans w otoczeniu pozostałych biskupów i duchownych poświęcił krzyż, który został zatknięty na miejscu budowy. Następnie udano się do prawej strony przyszłego kościoła, gdzie poświęcono kamień węgielny złożony pod fundamentami prawej wieży (patrząc od strony ulicy). Wmurowano tu dokument pisany po polsku na pergaminie, włożony do blaszanej puszki, który zawierał dane historyczne budowy świątyni i klasztoru. Później rozpoczęła się Suma. Okolicznościowe kazanie wygłosił bp M. Jakub, podkreślając ogromne znaczenie wydarzenia dla całego Kościoła mariawickiego. Po nabożeństwie procesjonalnie wrócono do kaplicy. Notatki podają, że tego dnia było słonecznie, a zgromadzeni byli w nastroju radosnym i uroczystym.

Szkic usytułowania zespołu świątynno-klasztornego

Plany rysunkowe obiektu wykonał bp M. Michał Kowalski pod kierunkiem M. Franciszki. Pomagali mu ówcześni klerycy: M. Bartłomiej Przysiecki (późniejszy biskup naczelny), były student wydziału budowlanego Politechniki w Nancy (Francja) i M. Mateusz Szymanowski, dyplomowany inżynier budowy mostów. Projekt zewnętrzny budowli jest dziełem abp. M. Michała Kowalskiego, zaś wewnętrzny rozkład pomieszczeń – św. M. Franciszki. Obiekt utrzymany jest w stylu neogotyku hiszpańskiego.

Po sporządzeniu plany zostały oddane do podpisu architektowi w Płocku. W marcu zostały wysłane do zatwierdzenia przez administrację rosyjską w Warszawie. Po załatwieniu formalności, wczesną wiosną można było przystąpić do prac.

O budowie Świątyni pisze bp M. Jakub Próchniewski w dziele „Żywot Przeczystej Pani i objawione Jej Dzieło Miłosierdzia” (w maszynopisie), które powstało w 1943 r. w Żarnówce z okazji 50. rocznicy Dzieła Miłosierdzia. W rozdziale XXVIII „Budowa i poświęcenie Świątyni i klasztoru w Płocku” czytamy: „Wybuch wojny 1 sierpnia 1914 r. przekonywa nas, że Święta z natchnienia Bożego zaczęła budowę Świątyni i klasztoru już w 1911 r. Po wojnie europejskiej, po spustoszeniu, jakie wojna wywołała u nas w kraju, ludność jego (mariawici) nie byłaby w stanie przyjść z wydatną pomocą na rzecz budowy”.

Procesja wychodząca z kaplicy Domu Sióstr
Wmurowanie puszli z aktem erekcyjnym pod fundamenty prawej wieży
Powrót po ceremoni poświęcenia do prowizorycznego ołtarza

* * *

W setną rocznicę tych wydarzeń biskup naczelny M. Ludwik Jabłoński w Świątyni Miłosierdzia i Miłości odprawił dziękczynnąSumę. W czasie nauki przypomniał ważne daty z historii naszego Kościoła oraz osobę św. M. Franciszki Kozłowskiej. Podczas Mszy św. podziękował Bogu za łaski, jakie doznaliśmy za pośrednictwem naszej Matki, dziękował Bogu za dar wybudowania sanktuarium nazwanego przez samego Pana – Świątynią Miłosierdzia i Miłości. Wspomniał o wszystkich budowniczych, którzy przy błogosławieństwie Chrystusa Pana i Matki Najświętszej ofiarowali swój trud, pracę i czas przyjeżdżając z parafii do pomocy, by w tak krótkim terminie, jak na owe czasy, wznieść cudowny Dom Boży. Zdążono przed „burzą” – wojna i zniszczenia na pewno uniemożliwiłyby wystawienie na ojczystej ziemi takiej okazałej Świątyni, z której promienie Boskiej łaski i miłości promieniują na nasz kraj i cały świat.

kapł. M. Mirosław Polkowski

------------------
1 Ginter W., „Informator o Kościele Starokatolickim Mariawitów”, Płock, 1989, s. 14

Czarna legenda mariawityzmu czyli koneksje petersburskie, część II


Środowiska wrogie mariawityzmowi, wystraszone skalą poparcia społecznego, jakim się cieszył, nie mogąc inaczej go zdyskredytować, sięgnęły po oręż nikczemny, ale niezwykle skuteczny i, jak się okazuje, trwały: oszczerstwo.

Zaczęto przekonywać społeczeństwo, że mariawityzm powstał z inspiracji władz zaborczych, by osłabić Kościół katolicki w Królestwie Polskim. Ponieważ dość szybko okazało się, że nie można przedstawić dowodów agenturalnych powiązań kapłanów Mariawitów - co sugerowano - z ochraną (rosyjską tajną policją polityczną), „obudowano” to pomówienie siecią półprawd i sugestii mających nadać im walor prawdy.

Realności wrażych inspiracji w powstaniu mariawityzmu dowodzono m.in. powołując się na fakt, że księża M. Michał Kowalski i M. Jakub Próchniewski zabiegali u najwyższych władz rosyjskich o nadanie mariawityzmowi statusu odrębnej wspólnoty religijnej.

Wszystkim tym zdarzeniom nadano walor oczywistych dowodów zdrady narodowej. I choć jako komentarz do tego poglądu pasowałaby sentencja Platona: widzicie przedstawienie, a nie widzicie rzeczy, lecz użycie jej byłoby nieprawdziwe, gdyż autorzy pomówień doskonale rzecz widzieli. Mówiąc wprost: świadomie dopuścili się manipulacji, z której – jak zapewne myśleli – rozgrzeszała ich zbożna intencja walki z sekciarzami. Co Słowacki miał na myśli?

[...] Jutro z majestatu
Dam wielkie przeżegnanie Rzymowi i światu,
Ujrzysz, jak całe ludy korne krzyżem leżą;
Niech się Polaki modlą, czczą cara i wierzą... [...]


[J. Słowacki, Kordian, akt II, Rok 1828.Wędrowiec]

Ta wygłoszona przez papieża w trakcie rozmowy z Kordianem kwestia bulwersowała współczesnych Juliuszowi Słowackiemu, a i później mocno drażniła czytelników. Bo, jakże to: zwierzchnik Kościoła katolickiego, przedstawiany jako jedyny promotor interesów cierpiących carską niewolę Polaków, miałby nakazywać im czczenie ciemiężcy? By stępić wymowę tych słów, starano się tłumaczyć, że pisząc je Wieszcz był w stanie duchowego rozbratu z Kościołem rzymskim, z którym wszakże się pojednał…

Czy poeta wymyślił tę scenę po to tylko, aby ośmieszyć, czy też oczernić papieża?

Cokolwiek dobrego można powiedzieć o papiestwie przełomu XIX i XX wieków, to z całą pewnością nie to, że wspierało niepodległościowe aspiracje któregokolwiek z narodów, czy też kwestionowało polityczne status quo Europy. Główną bowiem troską rzymskich kurialistów (co wszakże nie może gorszyć) było stworzenie optymalnych warunków do rozwoju katolicyzmu - szczególnie w Cesarstwie Rosyjskim, w którym katolicyzm był programowo szykanowany.

W krajach podległych berłu cara, nigdy Kościół nie stawiał sobie za zadanie obrony narodowości polskiej, jako takiej, lecz jedynie obronę wiary Polaków, a była to wiara katolicka. [...] Kościół zachowywał zawsze ścisłą neutralność do patriotyzmu polskiego. [...] Co więcej, dążenia Polaków do zrzucenia jarzma niewoli irytowały Stolicę Apostolską, czego dobitnie dowodzą słowa Grzegorza XVI: Polacy szukają przede wszystkim Polski, a nie Królestwa Bożego, oto dlaczego nie mają Polski. [A. Boudou, Stolica Święta a Rosja, t.II, Kraków 1930, s. 171]

Kontynuując tę filozofię Leon XIII w encyklice adresowanej do biskupów polskich we wszystkich zaborach napisał: ci, którzy władzę w ręku swym dzierżą, wyobrażają na sobie wobec ludzi Boską potęgę i opatrzność [...], natomiast [...] ci, którzy zostają pod władzą innych, powinni stale czcić i wiary dochowywać panującemu jakoby dochowywali jej Bogu sprawującemu rządy przez ludzi, że mają być im posłuszni „nie tylko ze względu na karę, ale też ze względu na sumienie” (Rzym 13, 5), że za nich mają zanosić „prośby, modlitwy, przyczyniania, dziękowania” (1 Tym 2, 1-2); że mają święcie przestrzegać urządzeń w państwie zaprowadzonych, że powstrzymywać im się należy od knowań niegodziwych ludzi i od niegodziwych stronnictw. [encyklika Caritatis - O Kościele w Polsce z 19.03.1894, punkt 4 Przepisy dla rządzących i rządzonych]

Z kolei, określając zadania biskupów polskich pod berłem carów, papież zalecił im dołożenie starań, ażeby ugruntowało się w duchowieństwie i w wszystkich wiernych poszanowanie władz wyższych i zastosowanie się do publicznych urządzeń; a tak po usunięciu wszelkiego powodu do obrazy albo nagany, kiedy postępowanie Wasze zamiast dawać pozory do oskarżeń będzie wywoływało szacunek, niechaj imieniu katolickiemu pozostanie i przymnoży się właściwa mu wziętość. [op. cit., punkt 10 Zadania biskupów]

Papież nadał legalizmowi sankcję obowiązującej w sumieniu normy postępowania. Nałożenie na kler i świeckich katolików obowiązku przestrzegania porządku prawnego, określonego w ustawach i przepisach administracji zaborczej, było de facto i de iure uznaniem pełni kompetencji władz rosyjskich w stanowieniu i egzekucji prawa w Królestwie Polskim jako części Imperium Rosyjskiego.

Ze źródeł wynika, że powodem tej dyspozycji była następująca kalkulacja: wysiłki purpuratów i kleru parafialnego we wdrażaniu polskich poddanych do posłuszeństwa i szacunku wobec władzy świeckiej oraz potępienie sił dążących do obalenia porządku politycznego miały pozytywnie usposobić carat do przedkładanych mu przez Stolicę Apostolską próśb i wniosków mających poprawić położenie Kościoła katolickiego w Imperium Rosyjskim. Liczono na swoisty rewanż caratu za wysiłki biskupów na rzecz umacniania wśród katolików polskich praworządności myślenia i postępowania.

Religijna wojna domowa

Pierwsze przypadki zorganizowanych napaści na społeczności mariawickie pojawiły się na początku roku 1906. Do tej pory akty stosowania przemocy fizycznej wobec mariawitów były incydentalne. Punktem zwrotnym było usunięcie ich z Kościoła rzymskiego. W roku 1906 doszło do co najmniej 24 przypadków napadów zbrojnych grup, skrzykniętych przez kler katolicki, na wsie, które opowiedziały się za mariawityzmem, by napowrót przywieść zbłąkanych ku wierze prawdziwej - jak pisano w prasie. W bratobójczych walkach po obu stronach zginęło co najmniej dwadzieścia osób, a kilkaset odniosło rany. Bywało, że bitwy były tak zacięte, iż władze lokalne wysyłały wojsko do rozdzielania walczących.

Choć brak dowodów, że biskupi akceptowali te napaści, a tym bardziej je inspirowali, to w zachowanych archiwaliach nie ma dokumentów, w których zakazywaliby antymariawickich wypraw krzyżowych lub choćby zganili ich inspiratorów i uczestników.

Cokolwiek dobrego można powiedzieć o papiestwie przełomu XIX i XX wieków, to z całą pewnością nie to, że wspierało niepodległościowe aspiracje któregokolwiek z narodów, czy też kwestionowało polityczne status quo Europy.

Rok 1906 był ciężkim okresem dla społeczności mariawickiej, gdyż będąc narażona na akty przemocy musiała się bronić licząc się z tym, że każda rana zadana w starciu prawowiernemu katolikowi, czy szkoda wyrządzona w jego majątku, mogła skutkować odpowiedzialnością karną. Przeciw niej było także i to, że na poziomie gminy i powiatu wiele stanowisk piastowali Polacy w służbie cara, którzy, będąc katolikami, mogli zaszkodzić mariawitom np. uznając ich w raportach do wyższych przełożonych za stronę prowokującą otoczenie do wrogich wobec siebie zachowań. A raporty musiały powstawać, bo nie dało się przemilczeć bądź zbagatelizować prawdziwych bitew, w których brało udział nawet kilka tysięcy ludzi jednocześnie; jak choćby najście trzech tysięcy katolików (w tym stu jeźdźców) na „mariawickie Leszno”.

Intensywność i wielkość ofiar religijnej wojny domowej skłoniły publicystę katolickiej Niedzieli (nr 25/1906), komentującego m.in. pogrom lesznowski, do następującej refleksji: Dla zawrócenia obłąkanych wszeteczną nauką innych dróg trzeba: tam nie tłumy, a księża iść powinni ze słowem Bożym, ze światłem, nauką i miłością braterską [...]. Obecnie na horyzoncie narodowo-religijnym drobne pojawiać się zaczęły łuny. Jeśli będziemy je gasili tym systemem, jakiego się chwyciliśmy w ostatnich czasach, łuny te zmieniać się mogą w straszną pożogę, która obejmie cały kraj [...].

Kwadratura koła

Coś trzeba było zrobić i to szybko, by nie spełniła się dziennikarska przepowiednia o pożodze religijnej wojny domowej trawiącej Królestwo Polskie. Świadomość tego miały wszystkie strony dramatu: władze rosyjskie, biskupi katoliccy i przywódcy mariawityzmu. Jednak żadna z nich, będąc poniekąd zakładnikiem sytuacji, nie miała pełni swobody działania.

Dla administracji rosyjskiej wyłonienie się religijnej wspólnoty, a później postawienie jej poza strukturami Kościoła rzymskokatolickiego, było o tyle obojętne, że nie rodziło żadnych skutków prawnych. Inna rzecz, że wyspecjalizowane organy policyjne bacznie przyglądały się rozwojowi sytuacji. Czyniły to z dwóch powodów, które można nazwać strategicznym i taktycznym. Pierwszy, czyli plan wykorzystania rozłamu w polskiej prowincji Kościoła katolickiego do zaszkodzenia mu, został zarysowany przy okazji prezentacji sylwetki gen. A.A. Kirejewa (Mariawita, 8-12/2010).

Drugi powód, taktyczny, wiązał się z tym, że mariawityzm pojawił się w dobie wrzenia rewolucyjnego, czyli w sytuacji, gdy priorytetem było utrzymanie spokoju w nieustannie spiskującym przeciw carowi Królestwie Polskim. I choć wojna religijna, która w nim rozgorzała, budziła najwyższy niepokój gubernatorów, to jednak nie bardzo mogli pozwolić sobie na siłową interwencję. Głównie dlatego, że nie mieli jasnych wytycznych, po której stronie mają się opowiedzieć. Mieli świadomość, że wysyłając wojsko, czy żandarmerię do ochrony mariawitów (co uzasadniała logika zdarzeń), otworzyliby kolejne pole konfrontacji z Kościołem katolickim, na którego pomoc w uśmierzaniu radykalnych nastrojów społecznych liczyły najwyższe czynniki rosyjskie.

Z kolei władze kościelne i społeczność mariawitów, choć bardzo chciały się wreszcie rozstać - nie mogły. Oczywiście, biskupom było dokładnie obojętne, jak i czy poradzi sobie potępiona przez papieża społeczność (bynajmniej nie życzono jej sukcesów), ale istniała pilna potrzeba regulacji kwestii użytkowania świątyń, które prawnie będąc własnością Kościoła rzymskiego, faktycznie były we władaniu mariawitów. W celu egzekucji tego prawa biskupi nie mogli odwołać się do sądu ani tym bardziej wezwać na pomoc policji, gdyż mariawici dla administracji rosyjskiej nadal byli katolikami; stanowili wewnętrzny problem Kościoła. Co więcej, nie uczynili nic, co wymagałoby interwencji sił porządkowych: nie niszczyli świątyń, nie zmieniali ich przeznaczenia i nie usiłowali ich zbyć naruszając prawo własności. Przeciwnie: dbali o nie, a posługę religijną i opiekę duchową sprawowali nad wiernymi duchowni mający do tego tytuły prawne. A to, że byli oni w konflikcie ze zwierzchnością duchowną i głosili poglądy uznane za niezgodne z ortodoksją katolicką, urzędników rosyjskich nie interesowało. Z kolei mariawici, na różne sposoby prześladowani, także mieli dość przymusowej koegzystencji z wrogą sobie resztą społeczności katolickiej. Mówiąc obrazowo: bił w nich, kto i jak chciał, a obrony znikąd.

Prawda jest mało atrakcyjna

Wobec powyższego nie może dziwić, że wiosną 1906 r. przywódcy mariawityzmu zdecydowali się na podjęcie działań na rzecz uznania ich wspólnoty za samodzielną, odrębną strukturę wyznaniową, co pozwoliłoby żądać ochrony prawnej w przypadkach nowych aktów agresji ze strony tzw. prawowiernych katolików. A tę sprawę mogła załatwić wyłącznie administracja rosyjska - jedyna instytucja świecka mająca pełnię kompetencji władczych i której, przypomnijmy, posłuszeństwo i uległość zalecał Leon XIII.

Kapłani Mariawici, jako obywatele Imperium Rosyjskiego, postąpili jak najbardziej racjonalnie. Postąpili, jak wszyscy, którzy chcieli załatwić ważne sprawy urzędowe – pojechali do Petersburga.

Innej drogi nie było.

Do Petersburga jeździli więc po roku 1863 polscy kresowi ziemianie celem uzyskania zgody na zachowanie bądź kupno majątku ziemskiego na Litwie i Rusi ewentualnie „wyjednanie” zwolnienia od obowiązku kontrybucji. Z kolei Polacy kapłani podróżowali, by uzyskać ulgi dla Kościoła katolickiego, by zdobyć prawo do budowy kościoła bądź odzyskać skonfiskowane kaplice katolickie. Podróżowali zrozpaczeni rodzice i krewni osób aresztowanych w sprawach politycznych: Rosjanie, Polacy, Gruzini, Niemcy nadbałtyccy. [A. Chwalba, Imperium korupcji w Rosji i w Królestwie Polskim w latach 1861 – 1917, s. 24, Kraków 1995]

* * *

Reasumując: wyłącznie nadanie statusu odrębnego wyznania było na rękę wszystkim stronom: - władzom zaborczym, bo kończyło wojnę religijną; - episkopatowi katolickiemu, bo (choćby) dawało tytuł do przejęcia na powrót świątyń, którymi zarządzali kapłani mariawiccy; - mariawitom, bo pozwalało im ubiegać się o ochronę prawną przed szykanami, powstrzymywało potencjalnych agresorów, którzy musieli liczyć się z konsekwencjami prawnymi swych czynów oraz stwarzało warunki do względnie spokojnego organizowania życia nowego Kościoła;

Pogląd, że starania przywódców mariawickich w tym zakresie usprawiedliwiają określanie ich jako zdrajców polskości jest nadużyciem, świadomie rzuconym oszczerstwem. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że gdyby katoliccy publicyści z Kongresówki, czy w zaborze austriackim (gdzie żywo komentowano sprawę mariawicką) mieli nawet szczątkowe dowody współpracy liderów mariawityzmu z władzami rosyjskimi, to podaliby je do wiadomości publicznej. A nie podali...

Esencjonalnym komentarzem opisanych wydarzeń mogą być słowa Antoniego Szecha (wł. Wysłoucha):

[...] Oto zewsząd, ze wszystkich okolic kraju płyną skargi na środki, którymi posługują się katolicy, a zwłaszcza duchowieństwo, w obronie „zagrożonego Kościoła”. Podstępne intrygi, kłamstwo, oszczerstwo najohydniejsze przeciwko tym, co im niemili - nikczemne potwarze przeciwko wszystkim, których za szkodliwych uważają - denuncjacje nawet, bądź jawne w katolickich organach, bądź potajemne, skierowane, gdzie należy - oto broń współczesnych rycerzy krzyżowych [...].

[A. Szech, Na sąd was wzywam, Warszawa 1909, s. 11-12]

Krzysztof Mazur

Dwie glossy czyli trio cokolwiek zakłamene...


GLOSSA I

I znowu jestem skonsternowany. I zasmucony. W taki stan wprawiła mnie lektura umieszczonych na stronie internetowej naszego Kościoła wyjątków z pisma ks. prof. Marka Chmielewskiego, w którym wyjaśnia, dlaczego w cyklu audycji emitowanych przez Radio „Maryja” - mówiąc elegancko - rozminął się z prawdą twierdząc, że u swego zarania mariawici współpracowali z caratem.

Oto, co napisał Ksiądz Profesor:

[...] Z uwagi na popularyzatorski charakter audycji i określony limit czasowy nie ma możliwości wchodzenia w różne, aczkolwiek ważne, szczegóły, dlatego pewne stwierdzenia czasami mają charakter uogólniający. W przypadku wciąż drażliwego tematu ruchu mariawickiego - przyznaję - że mogło to zostać odebrane dość jednostronnie. I za to przepraszam! [...]

Po pierwszym przeczytaniu tych słów cokolwiek oniemiałem, a po drugim adrenalina zaczęła ostro iść ku czerwonej kresce. Zahuczało w głowinie, a dłonie zaczęły bezwiednie szukać klawiatury, by natychmiast zripostować te przeprosiny bez przeprosin... Ale się zmitygowałem i postanowiłem przemyśleć tekst raz jeszcze, by na spokojnie skomentować go rzetelnie, rzeczowo i bez przesadnej złośliwości.

Wiem, że trudno mi się mierzyć z eksperiencją Księdza Profesora, ale przyszło mi na myśl, że gdyby chcieć „przełożyć” Jego wyjaśnienia na język praktyki duszpasterskiej, to można by wyobrazić sobie następującą sytuację:

Do kratek konfesjonału podchodzi skruszony penitent i pochwaliwszy Imię Pana zaczyna wyznawać swoje przewiny i zaniedbania.

- Ojcze, zgrzeszyłem... Pilnie potrzebowałem pieniędzy, więc podebrałem z kasy firmy kilka tysięcy złotych. Ale miałem szczery zamiar wszystko oddać, co do grosza. Więcej - by być uczciwym do imentu i mieć sumienie czystsze nad śnieg - chciałem przyznać się szefowi do kradzieży, ale jakoś się nie złożyło. A to miałem urlop, potem chrzciny u szwagra, a potem był huk pracy przy sprawozdaniu rocznym i się nie złożyło... W sumie ani pieniędzy nie zwróciłem, ani szefa nie przeprosiłem... Ale choć zabrakło mi czasu, by dowieść mej uczciwości, żałuję mego uczynku, jak nie wiem co... A teraz, Ojcze, proszę o rozgrzeszenie...

Dlaczego Prelegentowi starczyło czasu na rzucenie oszczerstwa, a było go za mało, by powiedzieć prawdę?

Ciekaw jestem, co uczyniłby Ksiądz Profesor, gdyby trafił mu się taki penitent. Dałby absolucję, czy nie? Uznałby skruchę za szczerą, czy nakazałby najpierw dokonać prawdziwej ekspiacji poprzez zwrot zagrabionej sumy?

No to pośmialiśmy się i starczy, a teraz będzie absolutnie poważnie...

Nijak nie mogę przyjąć przeprosin Księdza Profesora, bo uważam je za nieszczere i, niestety, cokolwiek szydercze. Dlaczego?

- bo bez wątpienia Ksiądz Profesor został poproszony o wygłoszenie prelekcji nie z dnia na dzień, tylko z odpowiednim wyprzedzeniem;
- bo wiedział ile będzie miał czasu antenowego i do niego dostosował swoją opowieść wraz z komentarzami i podsumowaniem;
- bo szukając źródeł i redagując tekst (przed mikrofonem czytał, co było słychać) dokonał wyboru wątków, argumentacji oraz dokonał analizy całości wystąpienia pod kątem jego rzetelności, wymowy i reakcji odbiorców;

Tak być powinno, bo tak należy postąpić, by spełnić warunki rzetelności naukowej oraz szacunku dla odbiorców. Jeśli tak było, to czym wytłumaczyć, że Szanownemu Prelegentowi starczyło czasu antenowego na rzucenie oszczerstwa, a było go za mało, by powiedzieć prawdę?

Czy to, co Ksiądz Profesor nazywa stwierdzeniem uogólniającym, a ja pomówieniem, wymaga mniej czasu, niż rzeczowe odniesienie do prezentowanej kwestii? Jeśli weźmiemy stoper i zbadamy czas potrzebny do wypowiedzenia słów: „mariawici współpracowali z caratem” oraz frazy: „nie ma dowodów na współpracę mariawitów z caratem”, to różnice będą liczone w częściach sekundy. I co, mam uwierzyć, że to ograniczenia czasowe zdecydowały o drastycznym naruszeniu zasady rzetelności przekazu?

Jeśli Ksiądz Profesor zakładał, że swym listem załatwił problem potwarzy rzuconej na falach Radia „Maryja”, to się pomylił – przynajmniej co do mnie. Po prostu nie wierzę w Jego wyjaśnienia. Danie im wiary ubliżyłoby mojej inteligencji. Tak jak - w moim przekonaniu - te niby-przeprosiny ubliżają inteligencji Szanownego Prelegenta...

I to by było na tyle w tej kwestii...

GLOSSA II

Popisali sobie, choć nie popisali się panowie redaktorzy Cezary Michalski i Tomasz P. Terlikowski. Mimo że reprezentują skrajnie odmienne stanowiska ideologiczne, to w tym przypadku połączyła ich indolencja i, przepraszam, prostactwo w stosunku do mariawityzmu.

Idzie o tekst red. Michalskiego „Herezja smoleńska. Narodziny nowej religii” (Newsweek nr 18/2011). Tytuł jest wystarczająco wymowny, by darować sobie omówienie jego treści. Dość powiedzieć, że oceniając postawę Jarosława Kaczyńskiego i jego zwolenników w kontekście tzw. katastrofy smoleńskiej, dziennikarz nazwał ją „narodzinami nowej sekty”: […] Po raz pierwszy od bardzo dawna pojawia się w Polsce ryzyko wielkiej ludowej herezji, zarządzanej przez człowieka, który religię traktuje instrumentalnie. Ale właśnie dlatego jest jeszcze niebezpieczniejszy dla polskiego katolicyzmu, niż byli Towiański i Mickiewicz (z ich narodową herezją, bardzo elitarną, przeciwko której Watykan stworzył jednak zgromadzenie Księży Zmartwychwstańców mające ratować dusze polskich emigrantów) czy „Mateczka” Kozłowska (założycielka sekty mariawitów, która tak bardzo pomieszała uniwersalne chrześcijaństwo z kultem narodowej ofiary, że stała się pierwszą w historii kobietą imiennie ekskomunikowaną przez Kościół).[…]

Ręce i nogi się uginają, a mózg się lasuje... Nawet pal sześć tę „sektę” - określenie, którego dziennikarz formatu, do jakiego aspiruje red. Michalski (aktualnie związany z „Krytyką Polityczną”) nie powinien był używać choćby z delikatności, by nie urażać uczuć mariawitów; nawet jeśli chciał boleśnie ugodzić nielubianą przez siebie formację polityczną manifestującą przywiązanie do rzymskiego katolicyzmu. Jednak zapętlenia pojęciowego o mariawityzmie, jako miksie uniwersalnego chrześcijaństwa i kultu narodowej ofiary zignorować się nie da.

Bo bredni zwykłej człowiek z klasą potrafi „nie usłyszeć”, ale bredni piramidalnej - już nie. A red. Michalski takąż napisał dając dowód nieprofesjonalizmu i ... prostactwa. Nie wiem, czego bardziej...

Zapętlenia pojęciowego o mariawityzmie jako miksie uniwersalnego chrześcijaństwa i kultu narodowej ofiary zignorować się nie da.

Już, już miałem zakończyć ten felieton, gdy natknąłem się na polemizujący z artykułem red. Michalskiego tekst autorstwa T.P. Terlikowskiego – pozującego do roli wszechznawcy chrześcijaństwa1. Moją uwagę zwrócił jakoś znajomo brzmiący tytuł: „Nędzna prowokacja „Newsweeka”. Zaraz, zaraz – pomyślałem – skąd ja to znam?... No tak! Oczywiście, toż w takiej manierze pisano o mariawityzmie dobry wiek temu. A swoją drogą: jak to jest, że czasy się zmieniają, a mentalność nie... No, ale nie o tym miało być...

Red. Terlikowski tymi słowy podsumował polemikę z red. Michalskim:

Ale dość już polemizowania z facetem, który zwyczajnie musi się nieustannie uwiarygadniać, żeby całkowicie nie wypaść z rynku. Warto jeszcze tylko wskazać na jego niewiedzę. Otóż Michalski oznajmia, że zgromadzenie zmartwychwstańców zostało powołane przez Watykan, a z mojej wiedzy wynika, że wymyślił je i zorganizował Bogdan Jański, a współzałożycielami byli ks. Piotr Semenenko i ks. Hieronim Kajsiewicz. Watykan owszem zgromadzenie zatwierdził, ale dopiero gdy zostało mu one przedstawione. Ale o tym oczywiście Michalski nie pisze, bo to psułoby mu obraz, który chce osiągnąć.

W jednym jesteśmy zgodni z red. Terlikowskim: oceną stanu (nie)wiedzy red. Michalskiego, ale już przesłanki tej oceny są różne. Redaktor T. zarzucając red. M. tylko nieznajomość okoliczności powołania Zgromadzenia Zmartwychwstańców ma rację, ale już nie widzi potrzeby odniesienia się do pokrętnej i de facto szkalującej opinii o Założycielce i istocie mariawityzmu. Cóż, to akurat mnie nie dziwi, bo znając ultramontańskie nastawienie red. Terlikowskiego nie uważam jego postawy za wynik nagłego uwiądu twórczego ani niedoboru wiedzy. Raczej za wynik często okazywanej przez red. T. niechęci do tzw. innowierców (nie-katolików). Ot, taki ekumenizm inaczej... Sądzę, że red. T. nie odniósł się do wątku mariawickiego w wystąpieniu red. C., bo po prostu się z nim zgadza... I tosmuci najbardziej...

Kamaz

-------------------
1 http://terlikowski.salon24.pl/302869,nedzna-prowokacja-newsweeka

Audiatur et altera pars

Polemika


W nr 1-3 „Mariawity” z 2011 r. został zamieszczony tekst polemiczny dotyczący mojego artykułu Mariawityzm - „jedyna polska herezja poparta przez carat”? w: Narrata de fontibus hausta, Lublin 2010, pióra A. Starczewskiego. Pragnę, korzystając z przysługującego mi prawa repliki, ustosunkować się do zawartych tam opinii.

Przede wszystkim i w sposób szczególny poczuwam się do tego wobec Czytelników „Mariawity”, którzy, po zapoznaniu się z tekstem A. Starczewskiego, odniosą jedno wrażenie: oto nierzetelny profesor, w artykule ogłoszonym w wydawnictwie kościelnym, wywołuje demony przeszłości. Tymczasem Autor polemiki w sposób bardzo niesumienny i tendencyjny przedstawił treść mojego artykułu, próbując dopowiadać to, czego w artykule nie ma, wmawiając tezy, których nie postawiono.

Przykładem braku rzetelności wobec Czytelników nieznających mojego tekstu jest imputowanie mi, że dla potwierdzenia jakoby mojej tezy powołuję się na źródła informujące o wręczaniu haftów przez mariawitów urzędnikom carskim. Otóż autorem owego źródła (a nie źródeł), które przytaczam jest biskup płocki Antoni Nowowiejski, a mój komentarz do przywołanego fragmentu jest jednoznaczny - trudno uznać go za obiektywny. Ponadto dezawuuję opinię Nowowiejskiego stwierdzając dalej, że nie każdy kontakt z władzą musiał oznaczać współpracę oraz że kontakty z władzą były czymś nieuniknionym. Więcej, cytat i powołanie się na Nowowiejskiego poprzedziłem informacją o przedwojennych opracowaniach autorów rzymskokatolickich silnie obciążonych niechęcią do mariawitów. Trzeba mieć naprawdę dużo złej woli, żeby nie dostrzegać kontekstu, w którym przywołałem wspomniane źródło oraz mojego komentarza do tegoż źródła.

A. Starczewski zdaje się w ogóle nie dostrzegać, że cytowane źródła czy przywoływane opinie opatruję krytycznym, dystansującym komentarzem (T. Toborek, R. Aubert, M. Szejnman), bo to niewygodne i nie pasuje do obrazu nierzetelnego profesora. Należy odróżnić relacjonowanie i prezentowanie istniejących w literaturze opinii i tez od stawiania takowych, ale do tego potrzebna jest umiejętność czytania ze zrozumieniem i bez z góry założonej tezy. Niech A. Starczewski wskaże fragment i miejsce, w którym zarzucam mu manipulację i używam słowa „manipulacja”, bo sam doprawdy nie wiem na czym miałaby polegać ta manipulacja?

W cytowaniu czy przywoływaniu opinii innych trzeba być precyzyjnym. Polemista pisze „Dziwnie brzmi teza profesorska o zakładaniu przez mariawitów parafii na terenie całego carskiego imperium”, wcale nie stawiam takiej tezy, a jedynie przytaczam opinię Borysa Przedpełskiego, stwierdzającego, że mariawici mogli bez większych trudności zakładać parafie na Wschodzie - na kanonicznym terytorium prawosławnym, a także, że władze rosyjskie wyraziły formalną zgodę na działalność misyjną mariawitów na obszarze całego Imperium Romanowów. A. Starczewski uznaje to jednak za moją tezę. Tu tylko chcę dodać, że w Rosji carskiej przed i po ukazie tolerancyjnym działalność misyjną wobec wyznawców wszystkich innych religii na obszarze rosyjskiego państwa prowadzić mogła wyłącznie Cerkiew prawosławna.

W swoim artykule zaprezentowałem różne opinie dotyczące relacji mariawici - władza. Czynienie z tego zagadnienia tematu tabu, a jego poruszanie zawsze za objaw złej woli uważam za nieporozumienie. Kończąc omawianie tego zagadnienia stwierdziłem, że tak, jak dotarcie do archiwaliów watykańskich jest niezbędne, aby odpowiedzieć na pytanie o motywy decyzji Stolicy Apostolskiej w sprawie mariawitów, tak samo dotarcie do archiwaliów rosyjskich jest konieczne, aby wyjaśnić relacje mariawici - władza, raz na zawsze rozwiewając wszelkie wątpliwości. Czytelnik „Mariawity”, niestety, nie dowie się jednak z tekstu A. Starczewskiego, że odrzucam tezę o inspiracji carskiej w powstaniu mariawityzmu.

Inna sprawa to próba wyjaśnienia przez A. Starczewskiego casusu ks. Wacława Żebrowskiego. Jest ona chybiona, ponieważ objaśnienia Polemisty nijak się mają do kwestii przeze mnie poruszonej, radziłbym zatem odnieść się do archiwaliów, które przywołałem.

To, że dostrzegam uniwersalizm w głównych rysach religijności mariawickiej, to dla A. Starczewskiego dziwnie brzmiące rozważania, poddające w wątpliwość polski rodowód ruchu mariawickiego. Nie twierdzę przecież, że twórcy mariawityzmu przybyli na ziemie polskie w pancernym pociągu z Niemiec. Byli Polakami i w Królestwie Polskim narodził się mariawityzm i o tym piszę, ale też nie funkcjonowali w izolacji, nie byli samotną wyspą, interesowali się tym, co działo się w Kościele powszechnym. Czerpali z duchowości Kościoła zachodniego.

Duchowość mariawicka, oparta na akcentowaniu Miłosierdzia Bożego, wykazywała podobieństwo oraz analogie do duchowości alfonsjańskiej i pallotyńskiej. Szczególny kult Najświętszego Sakramentu oraz kult Maryi, propagowany przez mariawitów, wpisywał się w dające się zaobserwować u schyłku XIX w. w całym Kościele ożywienie nabożeństwa eucharystycznego i maryjnego. Pisze o tym m.in. ks. W. Różyk w pracy pozytywnie przyjętej przez mariawitów (zob. W. S. Ginter, Na drodze do prawdy, „Mariawita”, nr 10-12 z 2006 r.).

Sam wspominam w artykule, że to właśnie mariawici przetłumaczyli na język polski encyklikę Leona XIII Mirae Caritatis (O Przenajświętszej Eucharystii) z 1902 r., że to mariawici „podkreślali konieczność zmiany w duchu braterstwa relacji między duchowieństwem a wiernymi, a także zwracali uwagę na problemy społeczno-religijne środowisk robotniczych. W swych koncepcjach i formach działalności duszpasterskiej byli prekursorami odnowy w duchu Soboru WatykańskiegoII”. Niestety, tego również Czytelnik „Mariawity” nie dowie się z lektury tekstu A. Starczewskiego.

Polemista usiłuje wmówić, że odmawiam mariawitom polskości. Każdy, kto bada polskie dzieje, a szczególnie te porozbiorowe, musi dostrzegać polskość (swoistość) i uniwersalizm polskich dziejów. A. Starczewski zaś dostrzega jedynie polskość i jej zaprzeczanie - to mentalność z partykularza.

W ogóle pominę milczeniem niektóre stwierdzenia Autora, jak te o funkcjonowaniu rosyjskiego aparatu administracyjnego w 1905 r., o tym, że Najwyższy ukaz imienny z 1905 r. wydano z myślą o wzmocnieniu tolerancji religijnej w Rosji, czy to o obciążaniu skarbu carskiego sumą ok. 30 000 rb. na rzecz biskupów rzymskokatolickich, bo z nich rzeczywiście wyziera „człek mało uczony”.

Autor polemiki pyta, jak się mają uchwały Soboru Watykańskiego II do Kodeksu Prawa Kanonicznego z 1983. Prosi, aby mu to wyjaśniono. Nie jestem teologiem ani kanonistą, lecz mam radę: zapytać uczestników trwającego w Płocku od 1998 r. dialogu teologicznego i ekumenicznego między Kościołem Starokatolickim Mariawitów a Kościołem Rzymskokatolickim, jak mimo tej sprzeczności możliwe jest kontynuowanie dialogu i czy sami już to sobie wyjaśnili.

I już na zakończenie. Polemista wytyka, że nie przywołuję ważnych reform mariawickich i na pierwszym miejscu wymienia udzielanie Komunii Świętej pod Dwiema Postaciami. Szanowny Panie A. Starczewski, wystarczyło przeczytać tekst przypisu 10 na s. 639. Tam na pierwszym miejscu wymieniam tę reformę i kilka innych.

Jeszcze uwaga natury formalnej - artykuł nie był pisany dla kościelnej uczelni, lecz dla uczczenia jubileuszu dr. Jana Skarbka, emerytowanego pracownika KUL.

Krzysztof Lewalski

Per aspera ad astra

Polemika

Zachowując konwencję tytułu listu prof. Krzysztofa Lewalskiego pozwalam sobie odpowiedź moją zatytułować inną paremią łacińską tłumacząc ją jako „Przez trudy do sukcesu”.

Bezwzględnie należy wysłuchać drugiej strony (Audiatur et altera pars) przed wyrokowaniem. Trud polemiczny może pozwolić na zbliżenie się do prawdy. Manipulacja mym artykułem z „Mariawity” nr 10-12/2003, dokonana przez prof. Lewalskiego, polegała na tym, że podważając terminologię stosowaną przez ks. Stanisława Nabywańca (herezja, sekta) podałem różne powody wykluczające te określenia z obiegu naukowego. Prof. Lewalski wybiórczo skupił się wyłącznie na stawianym ks. Nabywańcowi zarzucie pogwałcenia zasad ekumenii. Inne moje zarzuty, krytykujące tę terminologię oraz błędy merytoryczne dotyczące ruchu mariawickiego, popełnione przez ks. Nabywańca, nie interesowały prof. Lewalskiego. Uważam, że stawianie mi zarzutu na podstawie jednej przesłanki wyrwanej z kontekstu, a także pominięcie całej mojej argumentacji odnoszącej się do pracy ks. Nabywańca, stanowi manipulację intelektualną.

Podnoszę dodatkowo, że tytuł artykułu prof. Lewalskiego („Mariawityzm" – jedyna polska herezja poparta przez carat?), opublikowanego w wydawnictwie KUL, zawiera sugestię i ocenę zagadnienia. Sugestią jest poparcie mariawityzmu przez carat, a oceną określenie go mianem herezji. Użycie znaku zapytania w tytule przedmiotowego tekstu niewiele zmienia. Tytuł artykułu może mieć wpływ na dobór dowodów na poparcie tez i sugerowanie czytelnikowi ewentualnych wniosków. Twierdzę, że używanie terminów „herezja”, „sekta” nie ma uzasadnienia w pracy naukowej. Są to terminy pejoratywne, a tego rodzaju określeń w (aspirujących do miana obiektywnych) pracach naukowych być nie powinno.

Abstrahuję od naruszania przez używających tego określenia praw Dekalogu (zakaz mówienia fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu i nakaz miłości bliźniego), jako że to jest sprawa sumienia piszących. Dla mnie użycie terminów z kodeksu kanonicznego jednego z wyznań jest równoczesne z pogłębionym subiektywizmem piszącego: teologa, religioznawcy, czy historyka. Dostrzegam próby stępiania przez prof. Lewalskiego wymowy przywoływanych przez niego wcześniej źródeł antymariawickich. Jednak rodzi się wówczas pytanie: czy doboru źródeł nie dokonano, by uzasadnić tytuł artykułu? Można się spierać o zakorzenienie określonych idei w polskości lub uniwersalizmie, ale spór musi być odniesiony do określonego kontekstu. Nie wydaję mi się, że wywód prof. Lewalskiego na temat polskości (partykularyzmu), czy uniwersalizmu ruchu mariawickiego stanowi próbę wyniesienia tego ruchu „poza opłotki polskości”. Jeżeli prof. Lewalski pragnął wykazać uniwersalizm w „rysach religijności mariawickiej”, to tezę w swym artykule zakamuflował. Uważam, że raczej zawarł sugestię od wieków prezentowaną, że polskość wiąże się tylko z rzymskim katolicyzmem. Inne idee, przenikające na grunt polski, traktowane były (i są nadal) jako „import” zmierzający do zniszczenia „jedynie prawdziwej religii”. Wtedy odpieranie takich zarzutów już nie może być uznane za „mentalność z partykularza”. Ozdóbka o pociągu pancernym z Niemiec to ewentualny argument do innego tematu z końca I wojny światowej.

Krótko o sprawach związanych z ukazem tolerancyjnym, funkcjonowaniem administracji carskiej i pensjami kleru rzymskiego pobieranymi od władz carskich. Ukaz tolerancyjny był ukłonem w stosunku do Watykanu, ponieważ największym beneficjentem tego ukazu był właśnie Kościół rzymskokatolicki. Tak zwane mniejszości wyznaniowe skorzystały z ukazu niejako przy okazji. Pensje od caratu otrzymywali nie tylko biskupi rzymscy, ale ogół kleru. W skali roku były to niebagatelne pieniądze. Archiwa wykazują jak wielką walkę toczył kler rzymski do roku 1914 o podwyższanie swych apanaży. Kościelna problematyka majątkowa w Królestwie Polskim ma dość bogatą literaturę. Zaborcy radzili sobie różnie z tym problemem. Postępowanie władz polskich w tym zakresie po roku 1918 i współcześnie (warto czytać archiwalia) także charakteryzuje się brakiem konsekwencji okraszonej dużą dozą naiwności.

Opracowujący tematykę związaną z przypadkiem ks. Wacława Żebrowskiego (w tym i Marii Cychlarz) koniecznie powinni zbadać archiwa diecezjalne z b. zaboru austriackiego (szczególnie lwowskie i krakowskie) oraz metropolii warszawskiej. Nie byłbym zdziwiony, gdyby na fali „odnajdywania się” w zasobach archiwów rzymskiej kurii płockiej dokumentów / które ponoć uległy zniszczeniu w latach 1939-1945/ odnalazły się jakieś dokumenty dotyczące sprawy ks. Żebrowskiego i M. Cychlarzowej. Zdecydowanie nie zgadzam się z zarzutem braku rzetelności stawianym mi przez prof. Lewalskiego. Miałbym się tego dopuścić nie uwzględniając wykazu reform mariawickich wymienionych w jego artykule. Faktem jest, że w przypisie nr 10 (s. 639) mój adwersarz podaje dodatkowo niektóre inne reformy mariawickie. Jednak wcześniej (s. 638) w tekście artykułu za najważniejsze uważa: zniesienie celibatu i małżeństwa mistyczne. Wobec powyższego powstaje wątpliwość: czy można te dwie wyliczanki (w tekście i w przypisie) uznać za wyczerpujące i mające tę samą wagę?

Dla jasności dodaję, że w żadnej mierze nie jestem zwolennikiem traktowania mariawityzmu i jego historii jako tematu tabu! Zgadzam się z opinią prof. Lewalskiego, że niezbędne jest dotarcie do archiwaliów rosyjskich, ale – to moja uwaga - nie tylko do nich. Póki co, powtarzanie jak mantry kwestii poparcia mariawityzmu przez carat ze znakiem zapytania czy bez oraz używanie terminów „herezja” i „sekta” pozostanie dla mnie (i chyba nie tylko dla mnie) wywoływaniem „demonów przeszłości.” Nie sądzę, aby złagodzeniu takiej wymowy służyło stwierdzenie autora listu, że odrzuca tezę o inspiracji carskiej w powstaniu mariawityzmu, bo to już całkiem inne zagadnienie.

W kwestii odesłania mnie do ustaleń Komisji Mieszanej w sprawie terminologii „heretyk”, „schizmatyk” wyjaśniam, że ten problem mnie nie dotyczy tak samo, jak nie wiążą mnie uchwały soboru watykańskiego II i rzymski kodeks kanoniczny. Sprzeczność zapisów tego kodeksu z uchwałami soborowymi to problem osób, dla których te dokumenty są wiążące. Zaplątać się w watykańskie niuanse polityczno-prawne łatwo, ale wybrnąć trudniej. Za godną uznania należy przyjąć troskę autora repliki o Czytelników „Mariawity”. Im to właśnie pozostawiam ocenę naszej polemiki.

A. Starczewski