Mariawita nr 8-10/2008

Uroczystość Przemienienia Pańskiego


„Oto obłok jasny okrył ich i oto głos z obłoku mówiący: Ten jest Syn Mój miły, w Którym Sobie dobrze upodobałem, Jego słuchajcie. A usłyszawszy to uczniowie upadli na twarz swoją i bali się bardzo. I przystąpił Jezus, i dotknął się ich, i rzekł im: Wstańcie i nie bójcie się. A oni podniósłszy oczy swe, nikogo nie widzieli, jedno Samego Jezusa.” (Mt 17, 5-8)

6 sierpnia – Uroczystość Przemienienia Pańskiego


Apostołowie obcowali z Chrystusem Panem na co dzień. Byli zafascynowani Jego nauczaniem: tym, co im mówił i w jaki sposób to czynił. Cuda, które potwierdzały Jego wyjątkowość czyniły w ich oczach z Chrystusa namaszczonego przez Boga Proroka. Ale przed nimi stał Ktoś Więcej Niż Prorok.

Wydarzenie na Górze Tabor zmieniło ich wyobrażenie o Chrystusie. Przed nim obcowanie z Nim było dla nich doświadczaniem Świętej codzienności. Dotychczas czuli, że jest inny od samozwańczych proroków, nauczycieli, mesjaszów. Widzieli cuda, które stawały się dla nich świadectwem wyjątkowości Mistrza z Nazaretu. Spotykali się z tłumem szukającym już to Wielkiego Rabbiego, już to uzdrowiciela z Galilei; a może po prostu sensacji i widowiska dla gawiedzi...

Góra Tabor Apostołom nie daje odpowiedzi na pytania, które stawiają odnośnie osoby Chrystusa. Nie rozważa kim jest Chrystus dla tłumów, a kim jest dla nich. Tabor odsłania niepojętą i niewypowiedzianą tajemnicę: Chrystus jest Umiłowanym Synem Boga Ojca. Apostołowie nie pojmują tego, co widzą i co słyszą. W jednej chwili ten, który dzielił z nimi codzienność ukazał im – zdawać by się mogło – nową rzeczywistość. Nie była ona jednak nową, bo obcując z Chrystusem, jako Bogiem i Człowiekiem, doświadczali jej, choć nie było im dane odkryć jej istoty. Dlatego na Górze Tabor powiedzieli: dobrze nam tu, Panie... Nie mówią dlaczego ich dusze ogarnia błogostan; po prostu zatrzymują się i kontemplują rzeczywistość Przemienienia Pańskiego. Innymi słowy adorują Chrystusa jako prawdziwego Boga i Człowieka.

W tym momencie na myśl przychodzi zdarzenie, które miało miejsce po Zmartwychwstaniu Chrystusa, na drodze z Jeruzalem do Emaus. Oczy uczniów – podobnie jak wówczas do czasu wydarzenia na Górze Tabor – są jakby zasłonięte, lecz serce drży doświadczeniem bliskości Zbawiciela. Zanim weszli na Tabor niejednokrotnie ich serce drżało „lękiem przed Świętością Istotną”, lecz oczy nie powalały im jej dostrzec.

Znamienne słowa zapisuje św. Mateusz. Oto, kiedy uczniowie słyszą głos z nieba padają na twarz. Podchodzi do nich wówczas Chrystus i powiada: nie lękajcie się. Oni natomiast podnoszą oczy i nie widzą nikogo prócz samego Jezusa.

Nie widzieć nikogo, oprócz samego Chrystusa...

Dla Apostołów powszedniość dnia traci na znaczeniu: cuda, tłumy i ich intencje. Wpatrują się oni w Chrystusa. Dotychczas wszystko czego doświadczali miało im ukazać, iż jest On kimś wyjątkowym, nadzwyczajnym. To znaki pokazywały Kim On Jest. Na Górze Tabor uczniowie doświadczyli Chrystusa już nie poprzez znaki, ale przez kontemplację boskiej rzeczywistość. Częstokroć wydaje nam się, że symbole, którymi Kościół opisuje świętą rzeczywistość są sprawą drugorzędną, czy wręcz po prostu nie istotną. Swoją obojętność wobec kultu religijnego próbujemy wytłumaczyć zbytecznością gestów, niepotrzebnym ceremoniałem, czy jego teatralizacją. Przychodzimy być może czasami na nabożeństwa z ciekawości, z przyzwyczajenia lub obowiązku rozumianego jako przymus. Chcemy odrzucić znaki, które nie dają nam odpowiedzi na wszystkie pytania jakie chcielibyśmy zadać sobie i Kościołowi.

Zapominamy jednak o tym, że jako uczniowie Chrystusa musimy być przygotowani – poprzez znaki, które daje nam Kościół - na wejście na nasza osobistą Górę Tabor.

Usłyszymy na jej szczycie, że Chrystus jest umiłowanym Synem Ojca. Wówczas będziemy pragnąć wpatrywać się tylko w Niego. I powiemy: Panie, dobrze jest nam tu być.

Bez pytań, bez odpowiedzi; po prostu adorując Chrystusa.

Br. M. Daniel

Lekcja: II Piotra 1, 16-19, Ewangelia: Mateusza 17, 1-9, Ostatnia Ewangelia: Jana 1, 1-14.

Tekst ukazał się również na EAI - www.ekumenizm.pl

Kolonie w Międzywodziu - 2008


„Czy to jawa czy sen? Czy byłem tam gdzie są dziki, korniki i słychać szum fal?”

Kolonie w Międzywodziu organizowane przez nasz Kościół w tym roku odbyły się w dniach 15 lipca - 5 sierpnia. To były dla mnie szczególne 3 tygodnie. Niezapomniane do końca życia. Ojej... jeszcze po nocach do dziś mi się śnią.

Moja wyprawa do Międzywodzia zaczęła się na dworcu w Płocku. Obładowany niczym wielbłąd podróżny wyruszyłem do Łodzi, aby stamtąd zabrać młodzież do Warszawy. Po trzygodzinnej podróży, wysiadając z autobusu, już na dworcu Północnym zobaczyłem wieżę naszego kościoła, więc nie sposób było zabłądzić, nawet gdybym bardzo się starał. Na parafię przybyłem 2 godziny za wcześnie, jednak czas ten szybko mi upłynął w miłej atmosferze dzięki gościnności bp. M. Włodzimierza. Gdy wybiła 17.00 razem z moimi podopiecznymi udaliśmy się na wspólną modlitwę, której przewodniczył ojciec biskup. A potem plecaki do bagażnika, dzieciaki do autobusu, sprawdzenie listy obecności i w drogę do stolicy.

Ojejku... cały czas modliłem się tylko o to, aby nikogo nie zgubić. I tylko dzięki Opatrzności Bożej i własnemu talentowi pedagogicznemu wszyscy cali i zdrowi w wakacyjnych nastrojach dojechaliśmy na Dworzec Wschodni w Warszawie. Tam czekał już na nas kapł. Grzegorz Dróżdż, kierownik całej wyprawy, aby przydzielić mi moją grupę, która na pierwszy rzut oka wyglądała słodko i niewinnie, jednak to były tylko pozory! Nie, nie było tak źle, bardzo dobrze się dogadywaliśmy i dzieciaki nie stwarzały żadnych problemów! Punktualnie o 22.43 nasza ogromna grupa 200 dzieciaczków i opiekunów wsiadła do pociągu i wyruszyliśmy (cytując kapł. Grzegorza) na letnią kanikułę, na wakacyjne spotkania z Jezusem. Czekała nas długa i męcząca podróż, jednak wszyscy byli zadowoleni i uśmiechnięci. W przedziałach do samego rana słychać było śpiewy i śmiech kolonistów (oni to mają zdrowie), ale to nic, przynajmniej było nam wesoło! Było co nagrywać. Od początku towarzyszyły nam kamery Redakcji Ekumenicznej TVP na potrzeby przygotowania programu telewizyjnego To też twój bliźni.

Po 8 godzinach dotarliśmy do Międzyzdrojów. Tam nas przywitał deszcz i ziąb. Mimo wszystko, nie przejmowaliśmy się złą aurą. Z uśmiechem wsiadaliśmy do autokarów, które zawiozły nas do obozu w Międzywodziu. A tam co? Pogoda bez zmian i dużo pracy. Odbiór bagaży, rozlokowanie w namiotach, zapoznanie z terenem i regulaminem. Troszkę byłem przerażony warunkami obozowymi, jednak szybko się przyzwyczaiłem przy ogromnym wsparciu w tych trudnych chwilach aklimatyzacji dla mnie kapłana Grzegorza. Wracam już jednak do dalszego opisywania.

Już pierwszego dnia przed nami opiekunami stanęło wielkie zadanie: zintegrować przybyłą młodzież! Musieliśmy włożyć w ten proces wszystkie swoje talenty, nawet te ukryte, gdyż dzieci i młodzież różniły się między sobą nie tylko pod względem wieku, ale też temperamentem, czy stopniem rozwoju intelektualnego (mieliśmy wśród nas grupę dzieci z Ośrodka Szkolno-Wychowawczego z Mińska Maz.).

Pobudka codziennie o 7.45. Trochę wcześnie jak na wakacyjny czas, ale trudno – przeżyjemy! Kapł. M. Grzegorz, z mikrofonem w ręku, swoim potężnym głosem starał się nas pobudzić do życia. Niektórzy pozostawali niewzruszeni na subtelne nawoływanie: „Pobudka! Pobudka! Gdy słonko świeci, to są grzeczne dzieci!” a do tego wszystkiego złota myśl dnia np. słowa św. M. Franciszki: „Kochajcie Przenajświętszy Sakrament!” albo słowa Pana Jezusa z Objawień Dzieła Wielkiego Miłosierdzia: „Adoracja wasza ma być Ubłagania” w dniu 2 sierpnia, w rocznicę Objawień, kiedy to nasz cały dzień był podporządkowany jednemu celowi, aby ziemia stała się odbiciem nieba, trwała Adoracja Przenajświętszego Sakramentu (koloniści, wychowawcy, rodzice, nasi goście wymawiali z wielką wiarą: „O mój Jezu, miłosierdzia!”), czcząc tym samym pamiętny dla każdego mariawity dzień. Jednak kapł. M. Grzegorz ma ogromny dar przekonywania i oczywiście wszyscy punktualnie o 8.15 stawiali się na Mszy św. odprawianej przez kapłana, by później za powtórzenie złotej myśli otrzymać Grześki (czekoladowy baton), a fajnie to brzmiało: kapłan M. Grzegorz rozdaje Grześki, ale wiadomo – nic za darmo! Rzecz najciekawsza, naprawdę bardzo dużo dziatwy zapamiętywało słowa pobudki i wiele pudełek Grześków zniknęło w przepastnych brzuszkach naszych milusińskich.

A po Mszy św. śniadanko przygotowane przez nasze wspaniałe kuchareczki. Kiedy już każdy z nas zaspokoił swój głód, nadchodził czas na rozmaite rozrywki i zabawy, oczywiście, częściowo uzależnione od pogody. I tak np. przy sprzyjającej aurze mogliśmy niczym foki zażywać zarówno kąpieli morskich jak i słonecznych. Oczywiście, proszę sobie nie myśleć, że tylko wylegiwaliśmy się na plaży. Były również emocjonujące rozgrywki sportowe, zajęcia plastyczne, nauka piosenek religijnych, gry i zabawy w obozie. Aby dzieci nie tęskniły za rodziną i nie chciały wracać do domów, organizowaliśmy im rozmaite konkursy ze wspaniałymi nagrodami i tak np. z wielkim entuzjazmem została przyjęta „Randka w ciemno” – szczęśliwa para wylosowała romantyczny spacer po obozie, zaś największą popularnością cieszył się „Konkurs piosenki religijnej im. Ireneusza Bujały”. Ten konkurs jest stałym punktem obozu, jednak w tym roku po raz pierwszy otrzymał on imię br. Ireneusza, który wraz ze swoja gitarą, był od wielu lat członkiem kadry obozowej. Jednak w tym roku Pan wezwał go do siebie. Z wielkim wzruszeniem kapłan M. Grzegorz powiedział na rozpoczęcie festiwalu: „Irku, jesteś z nami w twoich piosenkach i pieśniach, a szczególnie tych o naszej Mateczce: <>”. Rzeczywiście słowa te wyśpiewane przez obozowiczów mogły wzruszyć niejednego z nas do łez. Zażarty też był bój o palmę pierwszeństwa w konkursie biblijnym. Jury konkursu przewodniczył bp M. Włodzimierz. Mamy młodzież i dziatwę naprawdę o szerokich wiadomościach o Panu Bogu, Biblii, Kościele czy historii mariawityzmu. Z przyjemnością słuchaliśmy mądrych i ciekawych odpowiedzi. I tak w beztrosce upływał nam czas do godz. 13.00 – czyli do pysznego obiadku.

Kapłan Grzegorz mimo swoich licznych obowiązków kierownika kolonii, nie zapominał o codziennych podwieczorkach, wykazując się przy tym zadaniu ogromną kreatywnością. Aby otrzymać podwieczorek, to trzeba było odpowiedzieć na pytania, a były one zaskakujące dla wielu z nas. Np. kapłan szybko pyta: „imię ojca?!” Koloniści szybko reagują i energicznie się żegnają. To był błąd, trzeba było tylko podać imię własnego taty, śmiechu było bez końca. Po posiłku wyjście na miasto, do kina, na lody czy gokarty– zawsze znaleźli się chętni. W związku z wyżej wymienionymi czynnościami proces integracji wciąż postępował. W procesie tym bardzo pomocne okazały się dyskoteki, w których nasza młodzież brała bardzo chętnie udział, dając upust nagromadzonej energii. Co to była za zabawa! Gorące rytmy, kolorowe światła nie pozostały obojętne nawet dla kadry.

Ojejku! Zapędziłem się, a gdzie kolacja i modlitwa wieczorna?! Oczywiście kolacja też była, tak jak śniadanie i obiad. Nikt z nas tam się nie głodził (chociaż schudłem 5 kg). Przed wieczorem dzwonek sygnaturki zapraszał nas na modlitwę wieczorną, na której swoją modlitwą i śpiewem dziękowaliśmy Panu Bogu za kończący się dzień.

Kapłan M. Grzegorz, organizując tegoroczne kolonie w Międzywodziu, starał się je bardzo urozmaicać poprzez różnego rodzaju wyjazdy i występy. Było ich dosyć sporo i dlatego wymienię tylko niektóre, bo pamięć już zawodzi: festiwal muzyki country (gdzie kapłan zaprezentował dzieciom swojego Harleya na paradzie motocykli), wycieczka do Wolińskiego Parku Narodowego, Międzyzdroje, występ iluzjonisty, Hansapark, Festiwal Wikingów, a nawet były momenty, kiedy przenieśliśmy się w świat egzotycznych zwierząt (pokaz węży dusicieli itp.). Gdybym miał teraz opowiedzieć o tym wszystkim, co widziałem i słyszałem, to myślę, że na łamach naszej gazety powstałaby kilkunastoodcinkowa nowela. Tak więc postaram się teraz już krótko i na temat.

Nieodzowną tradycją każdych kolonii jest chrzest obozowy. Cieszę się bardzo, że chrzest przechodzi się tylko raz i że ja mam już go za sobą. Na sam początek, żeby było ciekawie, kolorowe (umalowane) i uśmiechnięte twarze. Jemy bez sztućców i potem przygotowania do wymarszu nad morze. Każdy „kot” – i nie liczyło się to, że jestem opiekunem – musiał skorzystać z kąpieli w błotku. Łudziłem się, że ta przyjemność mnie ominie, jednak myliłem się i to bardzo. Dzięki własnemu uporowi pogorszyłem jedynie własną sytuację, dzieci były tak uprzejme, że oszczędziły mi czołgania się po mokrej ziemi i same obrzuciły mnie błotem – bez komentarza. A później wszyscy, ubrudzeni, trzymając w dłoniach ciężką linę, podążaliśmy za kapłanem M. Grzegorzem i jego motorem w stronę plaży. Tam obowiązkowa przysięga, przejście przez tor przeszkód, zasieki i upragniona kąpiel w morzu. Brrrr... brrr... dobrze, że to mam już za sobą.

Pomimo licznych obowiązków w parafiach, zaszczycili nas swoją obecnością bp. M. Włodzimierz Jaworski i kapłan M. Ładysław Ratajczyk. Było nam bardzo miło ich gościć w naszych skromnych namiotach. Dziękujemy za przybycie i bycie z nami. To nas wychowawców i dzieci mobilizuje jeszcze bardziej do przyjaźni i bycia oddanym naszej sprawie mariawickiej.

Czas płynął nieubłaganie i szybko zbliżaliśmy się do końca kolonii. Wszyscy z pewnym smutkiem pakowaliśmy swoje bagaże. Te 3 tygodnie spędzone w Międzywodziu były dla nas wspaniałą okazją do zawarcia nowych znajomości, do związania się jeszcze bardziej z naszym Kościołem. Wszystkim nam będzie brakowało Mszy św. przy świergocie ptaków, szumu morza, piasku w butach, prania we „Frani”, zimnej wody pod prysznicem, cudownie miłej siostry pielęgniarki Doroty, która zawsze spieszyła z pomocą do bolących brzuszków i krwawiących paluszków. Jednak pozostaną nam wspaniałe wspomnienia – mi na pewno, chociaż praca opiekuna jest bardzo ciężka i wymagająca wielkiej cierpliwości, to jednak warto podjąć wolontariat ot tak, od serca, bo dzieci są naszą przyszłością i warto dla nich pracować, ponieważ trud włożony w kształtowanie ich postaw kiedyś zaowocuje.

Korzystając z okazji pragnę podziękować kapłanowi M. Grzegorzowi, iż zaproponował mi rolę opiekuna i nie szczędził mi swojej ojcowskiej pomocy. Szczególne podziękowania należą się również pozostałym opiekunom, którzy zechcieli podzielić się ze mną swoim doświadczeniem i zawsze służyli dobrą radą. Ten mały i duży, ten zaspany i rozczochrany, ten niepełnosprawny intelektualnie i geniusz nauki może świętym być. To też twój bliźni. Tej komunikacji międzyludzkiej potrzeba było się nauczyć. Byliście wszyscy, droga rado pedagogiczna kolonii, wspaniali, jeszcze raz wspaniali. Oświadczam to bez kozery – macie dobre serca i mądrą miłość dla naszej dziatwy.

Ojejku, ale się rozpisałem, jednak było warto być w Międzywodziu! Do zobaczenia za rok albo może krócej na zimowisku. Jeszcze tam nie byłem. Słyszałem, że też tam warto być.


Br. M. Dominik

Wycieczka starokatolików niemieckich

W dniach 21-24 sierpnia gościła w Polsce trzyosobowa wycieczka parafian ze starokatolickiej parafii św. Marii Magdaleny w Berlinie. Goście zatrzymali się w Płocku, gdzie 22 sierpnia mieli okazję zwiedzić Świątynię Miłosierdzia i Miłości i spotkać się z Biskupem Naczelnym M. Ludwikiem Jabłońskim. 23 sierpnia, w 87. rocznicę śmierci św. Marii Franciszki, uczestniczyli w Świątyni w uroczystej sumie z okazji święta Krwi Przenajdroższej Zbawiciela. Następnie udali się do Felicjanowa, gdzie odbyli spotkanie z siostrami biskupkami M. Beatrycze Szulgowicz i M. Rafaelą Woińską oraz wzięli udział w nabożeństwie nieszpornym. W drodze do siedziby Kościoła Katolickiego Mariawitów niemieckim gościom udało się również odwiedzić kościół w Pepłowie i tamtejszy cmentarz. Relacja z wizyty u polskich mariawitów zostanie opublikowana w jednym z najbliższych numerów „Christen heute”, niemieckiego pisma starokatolickiego.

Pozostaje wyrazić nadzieję, że tego typu wizyty będą budowały większą znajomość mariawityzmu wśród zachodnioeuropejskich starokatolików i pozwolą odnowić – na tyle, na ile będzie to zgodne z powołaniem mariawityzmu – stosunki z tą rodziną Kościołów, z której wywodzimy swoją sukcesję apostolską i do której formalnej organizacji – Unii Utrechckiej mieliśmy kiedyś okazję należeć.

Bartosz Łuczak

Uczucie i wola

Bez mała każdy z nas słyszał imię świętego, którego pamiątkę obchodzimy w dniu 4 października. To, że urodził się w XII wieku i to, że miał zreformować ówczesny Kościół. Dlatego dziś trochę inaczej o św. Franciszku, bo o nim jest mowa.

Kiedy słyszę jego imię, to zaraz przychodzi mi na myśl scena, gdy ma odbudować mały kościół, który popadł w ruinę. Wyobrażam sobie świętego stojącego przed gruzowiskiem i staram się wejrzeć weń, w to co czuł. Z jednej strony miłość do Pana Boga, z drugiej chęć budowania i szerzenia Królestwa Niebieskiego. Zatem uczucie i wola. O tym dzisiaj.

Z uczuciami jest tak: z jednej strony uczyli mnie, a pewnie i ciebie, że nie ma szlachetniejszej i lepszej rzeczy od uczucia. Mickiewicz, wielki poeta, twierdził nawet, że wiara jest rzeczą uczucia, a nie rozumu. „Miej serce i patrzaj w serce” było od dawna naszym hasłem w Polsce. Rozum wydawał się nam zwykle czymś niedobrym, samolubnym i złym. Tak nas nawet uczyli. Ale z drugiej strony jest coś nieprzyjemnego, a mianowicie iż pewni naukowcy doszli do przekonania, że dowolnie można wywołać każde uczucie. Wystarczy podać odpowiednie bodźce. Ta teoria jest zresztą potwierdzona przez olbrzymią masę eksperymentów i obserwacji. Co z niej wynika? Jeśli człowiek kieruje się uczuciami, to postępuje w gruncie rzeczy jak jakaś skomplikowana maszyna; że uczucie nie tylko nie jest najszlachetniejszą rzeczą w człowieku, ale stanowi w nas niższą siłę nieosobową. Jakże więc z tym jest? Jedni mówią, że tylko uczucie; inni, czyli nauka, że uczucia to mechanizm, kierowany z zewnątrz, który można uwarunkować. Jak zwykle w sprawach życiowych prawda leży pośrodku. Ten środek polega na tym, że słowo „uczucie” znaczy dwie całkiem różne rzeczy. Z jednej strony znaczy jakiś nastrój i to jest niższa, podludzka rzecz. Ale z drugiej strony znaczy nie zwierzęcy pociąg czy związany z nim nastrój, ale rozumną ludzką wolę. I kiedy nasi poeci z takim zapałem mówią o uczuciu, mają pewnie na myśli tę właśnie wolę. Różnica między wolą a uczuciem polega między innymi na tym, że przedmiot, do którego dąży wola, to, czego pragniemy wolą, nie musi być, widzialne i dotykalne: może nim być, na przykład, urzeczywistnienie czegoś takiego jak honor czy obowiązek. A uczucie zawsze popycha do czegoś namacalnego i widocznego.

Zatem serce, które trzeba mieć, to nie uczucie. To wola, rozumna, mocna wola – ta, która wykonuje czyn nie dlatego, że tak jest miło, ale dlatego, że widzi jego prawdziwą wartość. Jeśli chcesz być naprawdę człowiekiem, żyj nie uczuciem, a wolą.

Wracając do św. Franciszka – czyż nie wypełniał on ślubu pełnienia woli Bożej?

Kapłan M. Franciszek

Znane i nieznane epizody z życia Biskupa M. Franciszka Rostowrowskiego


„Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych moich braci, mnie uczyniliście.” Mt 25,40

Znane i nieznane epizody z życia Biskupa M. Franciszka Rostworowskiego. Mariawici z pomocą braciom Żydom.


Motyw Wiśniewa pojawia się zawsze, kiedy wśród mariawitów wspomnieć o pomocy udzielanej Żydom. A Wiśniew – to biskup Rostworowski. Ksiądz Wawrzyniec hrabia Rostworowski herbu Nałęcz, otrzymał święcenia jako ksiądz rzymskokatolicki i przez pewien czas był kapelanem arcybiskupa Popiela w Warszawie. Już w okresie powstawania mariawityzmu przystąpił do Zgromadzenia Kapłanów Mariawitów i w 1903 roku został przeniesiony do Wiśniewa, na swego rodzaju banicję2 . Parafia ta, leżąca niedaleko Mińska Mazowieckiego, była dla duszpasterza terenem niemal dziewiczym, zaniedbanym moralnie i religijnie.

Przenosząc ks. Rostworowskiego do Wiśniewa, nikt z ówczesnej hierarchii kościelnej nie przewidywał skutków tego posunięcia. A skutki nie dały na siebie długo czekać, bo nowy duszpasterz natychmiast podjął pracę u podstaw i wkrótce zaskarbił sobie sympatię i poparcie wiernych. Dzięki temu, po rozłamie w 1906 roku znakomita większość wiśniewskich parafian opowiedziała się za mariawityzmem. Z parafii liczącej 3.000 osób, przy Kościele rzymskokatolickim pozostało tylko 35. Wpływ i praca duszpasterska ks. Rostworowskiego rozciągała się jednak i na okoliczne wioski, także te, które nie mieściły się już w obrębie dawnej parafii rzymskokatolickiej. Wszędzie tam urządzano kaplice domowe. Wart odnotowania jest fakt, że liczba tzw. jawnych mariawitów różniła się mocno od ich liczby ogólnej. I tak np. we wsi Wierzbno jawnych mariawitów było 150, a ukrytych „dość znaczna liczba”, w Czerwonce, jawnych ok. 500, ukrytych też „znaczna liczba”. W sumie wiśniewska parafia mariawicka w początkach swego istnienia liczyła ok.4.500 jawnych mariawitów.3

Ojciec Rostworowski, który jako kapłan mariawicki otrzymał imiona zakonne Maria Franciszek, bardzo poważnie traktował ideał życia franciszkańskiego i konsekwentnie podążał śladem swojego patrona. Cały spadek rodzinny, w kwocie 50 000 rubli w złocie przeznaczył na rzecz Kościoła Mariawitów. W dużej części to on sfinansował budowę kościoła w Wiśniewie, a także zakupił plac pod kościół mariawicki w Mińsku Mazowieckim. Rozdawszy wszystko, co posiadał, żył w prostocie i ubóstwie, poświęcając się służbie dla innych, aż zyskał sobie miano „Biedaczyny mariawickiego”, na wzór św. Franciszka z Asyżu.4

Żydów przed wojną w Wiśniewie prawie nie było. Mieszkańcy pamiętają tylko kilka osób. „Był tu taki Żydek, mieszkał. Miał taką schedkę malutką, obórkę na jedną krówkę i stodółeczkę na lechę (miara ziemi, dwa, trzy pokosy – góra). I on tu mieszkał, i tę ziemię sobie obrabiał. W tę obórkę to ludzie kamieniami rzucali; Żyd, to go poniewierali”5. „Byli krawce Żydzi, dobre krawce, cała rodzina. Chuna, Chuna się nazywał ojciec. Jeszcze Maryśce ubranie do ślubu szył!”6

W ochronce u sióstr mariawitek wychowywało się kilkadziesiąt dzieci, moi rozmówcy podają różne liczby, od 20 do 60. Były to sieroty, podrzutki i dzieci z najbiedniejszych rodzin. Wśród nich także chłopiec żydowski, G., urodzony ok. roku 1930, który dorastał pod opieką biskupa Rostworowskiego, a z biegiem lat stał się dla niego pomocą.
Biskup M Franciszek z dziećmi ze szkoły i z internatu w Wiśniewie (przed 1939 r.)

„Biskup jeszcze mówił, że jak kto tylko przyjdzie i będzie prosił o jedzenie, to nie wolno odmówić. To Żydzi, jak się dowiedzieli, to szli, to już pod wojnę było. Siostry gotowały i żywiły.”7 Prawdopodobnie było to nie tylko „pod wojnę”, ale wręcz w pierwszych miesiącach wojny, bo jakkolwiek kampania wrześniowa nie spowodowała strat w parafii wiśniewskiej, to nie oszczędziła pobliskiego Kałuszyna. To miasteczko, leżące podobnie jak Jędrzejów przygłównej trasie z zachodu na wschód, było zamieszkane w przez Żydów, a jego zabudowę w dużej części stanowiły biedne i bardzo biedne drewniane domy, szopy i obórki. Dlatego, kiedy 11 września 1939 Niemcy zbombardowali Kałuszyn, to spłonął on i uległ zniszczeniu w 80%.

Wtedy to Żydzi kałuszyńscy zaczęli szukać pomocy w okolicznych wioskach, a wiedzieli, że w Wiśniewie, oddalonym od Kałuszyna o 9 kilometrów, mogą liczyć na ciepły posiłek i kawałek chleba. Przychodzili więc, dopóki mogli, a także i później, ukradkiem, kiedy w Kałuszynie powstało getto.

Opowiada kapł. M.Wawrzyniec Rostworowski, syn biskupa: „Jeśli idzie o mojego ojca i o dom klasztorny, to bardzo duża tam była pomoc dla Żydów. Wieczorami, po zmroku przychodzili po żywność. Nie raz widziałem tych, co wynosili z kuchni jedzenie Żydom. A oni przychodzili tak nieśmiało, delikatnie, ja im to pamiętam. Świetnie potrafili wyczuć, kiedy można było przyjść, kiedy jest bezpiecznie, też żeby nam nie zaszkodzić.”8

To były cienie kryjące się w mroku, anonimowi Żydzi, których nazwisk nikt już nie pamięta. Prócz nich były jednak dwie osoby jak najbardziej konkretne: ów chłopiec z ochronki, który nawet bez szczególnej konspiracji przeżył w Wiśniewie wojnę, był zaprzyjaźniony z wieloma swoimi rówieśnikami, dobrze go tam pamiętają, niektórym z nich po wojnie pomógł9 . G. miał wygląd semicki, ale jak mówi kapł.. Wawrzyniec: „Nikt się nim nie interesował. (...) Ojciec bardzo go lubił. G. woził go bryczką do parafii, jako furman, już w czasie wojny. Jeździli do Cegłowa, do Żarnówki. Tam nie było przepustek, można było jeździć.”10 Kto inny z kolei pamięta, że: „Był od nas mądrzejszy, zawsze służył do mszy. Dobry chłopak, pomagał przy ołtarzu, jak było trzeba, to zadzwonił. Potem, po wojnie pojechał do Warszawy”.11

I była pani Maria, Karolina Mantlowa, która „uratowała się dzięki pomocy mariawitów”.12 Z relacji F. J. Pilcha: „Znajoma moja sprzed wojny, p. dr. Maria Mantlowa zwróciła się do mnie w marcu 1943 r. o pomoc. Matka jej męża, staruszka 70–letnia, Żydówka, mieszka u niej i ona jest teraz szantażowana przez bandę opryszków żądających okupu. Kilka zasadzek nie dało wyniku. Zdając sobie sprawę, że może być wsypa, zabrałem tę staruszkę do swego mieszkania przy ul. Hipotecznej 5. (...) Poczyniłem starania, by dla staruszki znaleźć schronienie. Za pośrednictwem wielce uczynnego człowieka, księdza Kościoła mariawickiego, Szczepana Zasadzińskiego, proboszcza parafii w Żeliszewie, staruszka ta znalazła schronienie w Wiśniewie, pow. Mińsk Mazowiecki, w domu parafialnym Kościoła Mariawickiego i tam przebywała do wiosny 1946 r”.13

Ponieważ dom parafialny w Wiśniewie był miejscem, gdzie przewijało się wiele osób, pojawienie się kogoś nowego nikogo nie dziwiło. Karolina Mantlowa, występująca tu jako pani Maria, nie zwracała na siebie uwagi. Dotrzymywała towarzystwa innej starszej pani, kuzynce biskupa. Regularnie chodziła do kościoła, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.14 Karolina Mantlowa zmarła potem w Londynie.15

Jak widać, w wiśniewskim domu parafialnym panowała atmosfera względnego bezpieczeństwa i obie ukrywające się tam osoby żydowskiego pochodzenia, żyły w zasadzie normalnie, posługując się jedynie fałszywymi papierami. Była jednak podstawowa różnica między sytuacją G. a pani Marii. O ile ona przyjęła dość gładko fałszywą tożsamość i nikt jej tu nie znał, przez co mogła czuć się w miarę bezpiecznie, o tyle życie i bezpieczeństwo G. którego wszyscy znali, zależało od solidarnej lojalności całej wsi. I tu niewątpliwie decydującą rolę odegrał osobisty autorytet biskupa Rostworowskiego. Zgodnie z opinią jego syna, miał on na wszystkich wielki wpływ, a w okolicach Wiśniewa wpływ ten obejmował nawet rzymskich katolików, którzy dostrzegali w nim człowieka wielkiej klasy. A biskup Rostworowski uczył, że pochodzenie jest nieważne, liczy się miłosierdzie i miłość. I że Żyd jest takim samym bliźnim jak katolik i należy mu się pomoc.16

Biskup Rostworowski był bez wątpienia człowiekiem czynu i wielkiej odwagi. Zaprzysiężony przez AK, udzielał czynnej pomocy partyzantom. W podziemiach kościoła funkcjonował podziemny szpital. Jego wyposażenie było ukryte w schowku pod ołtarzem i w razie konieczności szpital był natychmiast uruchamiany. Tak było po bitwie pod Iwowem, kiedy przywieziono do Wiśniewa rannego partyzanta, sprowadzono lekarza i bezzwłocznie przeprowadzono operację.

O współpracy biskupa z podziemiem dodatkowo świadczy fakt, że często bywał w Wiśniewie Julian Grobelny, jednak charakteru tych spotkań można się tylko domyślać. Najprawdopodobniej miały one związek z opieką nad ukrywającymi się Żydami. Możliwe też, że zaangażowanie biskupa Rostworowskiego znacznie przekraczało to, o czym wiedzieli domownicy.

Z wywiadu przeprowadzonego w Wiśniewie wynika, że w okolicach wsi ukrywał się jeszcze jeden chłopiec żydowski, Icek, syn wspomnianego już krawca Chuny.17 Udało mu się uciec z miejsca egzekucji Żydów na kirkucie w Kałuszynie i wrócił do Wiśniewa. Dotrwał końca wojny, mieszkając w ziemiance, dokarmiany przez okolicznych ludzi, zarówno mariawitów, jak rzymskich katolików.

„Ja jego pamiętam, Icka. Ziemniaki sobie razem piekliśmy w ziemiance. On przy nas najwięcej był, jeść mu dawaliśmy, krowy u nas pasł. Potem słyszałem, że poszedł do wojska, w Poznaniu był majorem. Ale już tu nie przyjeżdżał.”18

Biskup Rostworowski musiał chyba wiedzieć o pomocy, której udzielali jego parafianie. Wiadomo także skądinąd, że i z klasztoru przywożono żywność na Kopczankę, bo tam i w sąsiednich wioskach mariawickich (Wólka Kałuska, Żebrówka) szukali ratunku niektórzy pozostali przy życiu kałuszyńscy Żydzi.19

Biskup M. Franciszek Rostworowski zmarł w 1956 roku, a w pamięci parafian przetrwał jako człowiek, który „chronił wszystkich i szanował wszystkich”. Po analizie wzmiankowanych tu relacji pisanych i ustnych wydaje się, że w pełni zasłużył na tytuł sprawiedliwego wśród narodów świata. Niestety do wszczęcia starań o przyznanie mu tego odznaczenia brakuje jeszcze bezpośredniego świadectwa osoby uratowanej.

Urszula Grabowska

Powyższy tekst jest fragmentem większej całości, zamieszczonej w nr. 4 pisma „Zagłada Żydów”, wyd. przez Centrum Badań nad Zagładą Żydów IFiS PAN, Warszawa 2008.

PRZYPISY 2 S. Gołębiowski „Św. Maria Franciszka Feliksa Kozłowska 1862 – 1921” Płock, 2002.
3 „Maryawita” rok 1908, nr 25, str. 397-8.
4 Pozostały trwałe ślady jego działalności: przede wszystkim murowany kościół w Wiśniewie, oddany do użytku w roku 1907. Była to budowla jak na owe czasy nowoczesna, jedyny kościół mariawicki ogrzewany i wyposażony w organy. Poza tym dom parafialny, który był ważnym ośrodkiem działalności społecznej, kulturalnej i charytatywnej, szkoła oraz szereg zabudowań gospodarczych, z których, niestety, nie wszystkie przetrwały do naszych czasów. Warto dodać, że działalność kapłana, a później biskupa Rostworowskiego4 rozwijała się w oparciu o pracę sióstr zakonnych, których w okresie poprzedzającym II wojnę światową było w Wiśniewie koło 30. Dzięki połączonej aktywności kapłana, zakonnic i parafian, parafia mariawicka w Wiśniewie stała się prężnym i twórczym ośrodkiem. Działała tu ochronka, kuchnia dla ubogich, przytułek dla starców, szkoła, biblioteka, sklep, piekarnia, masarnia, warsztaty rzemieślnicze: „Tu mimo woli wszystkie rzemiosła były: kowale, cieśle, koszykarze, dziewiarstwo, tkactwo i wszyscy ci ludzie, co nie mieli środków do życia, to tu mieli przytulisko” (Z wywiadu przeprowadzonego przez autorkę w Wiśniewie, 29 I 2008. Rozmowa z Waldemarem Rekiem). „Tu była koszykarnia, robili takie koszyki eleganckie z witków cienkich. Wiklina była obstrugana, skóreczka zdjęta” – wspominają jeszcze dziś z rozrzewnieniem. Siostry spełniały też rolę pielęgniarek i felczerek, prowadziły apteczkę.
5 Jak wyżej.
6 Jak wyżej, rozmowa z Henrykiem Czyżewskim
7 Jak wyżej, rozmowa z W.Rekiem
8 Z wywiadu z ks. M. W. Rostworowskim i biskupem M. L. Jabłońskim, przeprowadzonego przez autorkę w Płocku, 7 I 2008.
9 Dla potrzeb tego artykułu nazywany G. Autorka nie została upoważniona do ujawnienia jego personaliów.
10 Z wywiadu przeprowadzonego w Płocku, 7 I 2008.
11 Z wywiadu w Wiśniewie, 29 I 2008, rozmowa z p.W. Rekiem
12 W. Bartoszewski i Z. Lewinówna „Ten jest z ojczyzny mojej”, Kraków 1966, str. 271, relacja Feliksa Mantla.
13 Tamże, str. 271-272, relacja F. J. Pilcha
14 Z wywiadu autorki z o.Wawrzyńcem Rostworowskim, Płock, 7 I 2008.
15 W. Bartoszewski i Z. Lewinówna, tamże, str. 271.
16 Z wywiadu w Płocku.
17 Prawdopodobnie było to w okolicy zwanej Kopczanką.
18 Z wywiadu przeprowadzonego przez autorkę w Wiśniewie, 29 I 2008. Rozmowa z H. Czyżewskim.
19 Informacja dr. S. Gołębiowskiego.
Powyższy tekst jest fragmentem wiekszj całości, zamieszczonej w nr. 4 pisma "Zagłada Żydów", wyd. przez Centrum Badań nad zagładą Żydów IFiS PAN, Warszawa 2008