Mariawita nr 1-3/2012

Wypłyń na głębię (Łk 5,4)

czyli pragnienie przeżywania Mszy Świętej

Ostatni obraz połowu Piotr przeżył bezowocnie. Nie tylko nie widział śladu ryb w swej sieci, ale także doświadczał tego, co się dzieje. Być może jest to uproszczone porównanie, lecz widziałbym w tym obrazie również obserwatora liturgicznego.

Uczestnictwo we Mszy św. jest jakby butelką znajdującą się w źródlanym strumyku. Pięknie udekorowana butelka, jak wielu z nas, ubranych odświętnie na Mszy Świętej. Jednak jest ona zamknięta korkiem. Jak może wpłynąć do niej kryształowo orzeźwiająca i źródlana woda strumyka, jeśli jest zamknięta?

Źródło Jezusowej Męki, Uczty paschalnej Zmartwychwstałego nie pokrzepi ani wyobraźni, ani uczuć jeśli wola uczestnika liturgii (to znaczy każdego z nas) nie zdecydowała się otworzyć butelki swego świata wewnętrznego na obfitą Miłość Boga. Tymczasem teologiczna obserwacja uświadamia nam pokorny udział kapłańskich gestów „ex opere operato”. Celebracja Eucharystii jest dziełem Jezusa, uświęcana mocą Ducha Świętego, a na drugim planie jest rola kapłańskich gestów, posługi „ex opere operantis”. By dostrzec pełnię obrazu Mszy św., trzeba wypłynąć każdemu uczestnikowi na głębie treści znaków i słów danych przez Jezusa Apostołom.

„Na Twoje słowo rzucam sieci.” Odpowiedział Piotr. Na Twoje Jezu słowo: „Wnijdę do Ołtarza Bożego”, Inroibo ad altare Dei... wypowiada kapłan... rozpoczynając Mszę św. Jaki można mieć „obraz” przeżyć kapłana, który podchodzi do ołtarza z tymi słowami? Jego aktualna intencja sprawowania Jezusowego gestu bezkrwawej Ofiary Bogu Ojcu, jest prawie niewidoczna. Na uczestnikach bez aktu wiary nie robi wrażenia ten moment procesji wejściowej do ołtarza.

Dzięki słowom Jezusa: „To czyńcie na moją pamiątkę”, kapłani powtarzają Ofiarę, celebrując Mszę Świętą. Można te słowa słyszeć, można je czytać, ale by przeżyć tchnienie serca Jezusowego podczas Ostatniej Wieczerzy (czy to w ciszy, czy to przy śpiewie i tańcu jak w buszu Afryki) trzeba, żeby głód i smak wiary spowodował otwarcie butelki wnętrza serca ochrzczonego.

Redaktor naczelny de L’ Humanite, Andre Frossard, ateista, wszedł na chwilę do kościoła szukać swego kierowcy i - jak wyznaje w swojej książce - to wówczas dotknęła go cisza osób adorujących Przenajświętszy Sakrament, wprowadzając owego ateistę na drogę chrześcijańskiego życia. Nie było tam ani Gospel Music, ani psychologicznego kazania.

Proces przeżywania świętej Eucharystii aktualizuje się na płaszczyźnie aktu Wiary w słowa i gesty praktyki Apostołów. Znamy prawdę katechizmową o wszczepieniu cnót teologicznych poprzez chrzest: cnoty Wiary, Nadziei i Miłości. Są to dary od Boga, ożywiane mocą Ducha św. w osobie przyjmującej Chrzest św., które otwierają i łączą ze Stwórcą.

Uczestniczenie we Mszy św. jest to przebywanie we Wspólnocie Wieczernika, u stóp krzyża na Golgocie i z Jezusem Zmartwychwstałym a nawet, jak teolodzy zaznaczają, jest uczestniczeniem w ofiarach Abrahama i Melchizedeka.

Każda praktykująca rodzina izraelska uczestniczyła w świętowaniu Paschy. W perspektywie paschalnej dokonuje się Ostatnia Wieczerza Jezusa. Dwaj uczniowie cieszyli się sercem i umysłem przy łamaniu chleba w Emaus, (z jakąż to prostotą!); chociaż wcześniej usłyszeli krytykę swojego niedowiarstwa (w kazaniu jest mowa o grzechach). Ileż znaków żydowskiej Paschy jest tak prostych: jak codzienny posiłek, daleki od bankietu a przenosi świętującą rodzinę żydowską w cud wyzwolenia z Egiptu i Bożej Obecności w drodze do ziemi Obiecanej.

Bez przylgnięcia wiarą, nadzieją i miłością do sakramentu Eucharystii trudno mówić o obrazie Mszy Świętej i uczestniczyć owocnie. Wybieram uczestniczenie i pokorne sprawowanie Mszy św. w duchu wiary i Tradycji św. Wieczernika. „Panie nie jestem godzien, abyś wszedł do przybytku serca mojego, ale rzeknij tylko słowo, a będzie zbawiona dusza moja”. Owoc Jezusowego działania dokonuje się w koszarach rzymskich na odległość; na skutek wołania z wiarą setnika rzymskiego. A kapłan wierzy, że tylko słowa ewangelicznej treści rozpromienieją owocnie w uczestnikach niedzielnych i odbiją się echem święta poza murami ubogiego spektaklu celebrowania.

Nie boję się mówienia o grzechach w homilii, o ile jest to życiowa sytuacja wiary i służenia Bogu ze wszystkich sił i z całego serca oraz posługi bliźniemu w potrzebie. W dokumencie chrześcijan z pierwszego wieku „Didache” jest napisane:

„W dzień Pański (niedzielę), gromadźcie się na łamanie chleba i na składanie dziękczynienia; ale przede wszystkich wyznajcie wasze grzechy, by wasza ofiara była czysta. Gdy zdarzy się komuś pokłócić ze swoim bratem, niech nie dołącza się do zgromadzenia bez uprzedniego pojednania się, by wasza ofiara nie była brudną. Ponieważ mamy słowa Pana: „Wielkie jest imię moje między narodami, a na każdym miejscu dar kadzielny będzie składany imieniu memu i ofiara czysta” (Ml 1.11).

By zwiększyć szansę zwycięstwa ekipy piłki nożnej, trener wykrzykuje na „grzechy” graczy.

Wspólnota ochrzczonych, pragnąca w pełni uczestniczyć we Mszy św., staje przed obliczem trzykrotnie Świętego Boga, który zaprasza: „bądźcie świętymi jak wasz Ojciec niebieski jest”. Uświęcenie mego jestestwa od chwili chrztu dokonuje się w dostrzeżeniu mej miłości, mego grzechu, brudu serca i obmyciu się w prawdzie odnowienia więzi z Bogiem. Fabryczni pracownicy rozliczają się z produkcji i dyrektor ich nie rozlicza z jestestwa duchowej miłości.

Osobiście nie marzę odnawiać, ani nie potrafię wyobrazić sobie jakiegokolwiek elementu Sakramentu Eucharystii, któryby miał braki w oddawaniu czci Bogu, w uświęcaniu ochrzczonych. Zachwycam się bogactwem świętej Liturgii. Moim częstym pragnieniem jest natomiast „nawracać” (się) do głębi Jezusowego planu: - „Pragnę spożywać z wami tę Paschę...”. Pragnę odkrywać głębię przekazaną przez Apostołów, Męczenników, Ojców Kościoła, Świętych.

Pogłębienie katechetyczne, biblijne, modlitewne - osobiste jest konieczne by przeżyć tajemnicę – sacrum naszej Komunii z Bogiem – Zbawienia, jakim jest każda celebracja Mszy św. i na tym polu jest wiele okazji do „prac remontowych”: indywidualnie i wspólnotowo (słowo francuskie: monter, remonter – znaczy – wejść wyżej, co trafnie pasuje do zaangażowania się w Liturgię).

Wola zawierzenia Jezusowemu Testamentowi i Jego Ofiary zaprasza ogrzewającą i promieniującą moc Ducha św, który tchnie miłosną energię w serca uczestników Mszy Świętej „trwających na modlitwie razem z Marią Matką Jego...” (Dz. 1, 14).

Kapł. M. Antoni z Paryża

Czas pokuty i nawrócenia

Wielki Post jest nazywany „czasem pokuty i nawrócenia”. Do takiego potraktowania tego czasu wzywa nas prorok Joel. Czyni to w imię Boga. Prorok ukazuje nam jasno, na czym powinno polegać prawdziwe nawrócenie i mówi: „Nawróćcie się do Mnie całym swym sercem przez post, płacz i lament. Rozdzierajcie jednak wasze serca, a nie szaty. Nawróćcie się do Pana Boga Waszego” (Jl 2, 12-13a). Święty Paweł uczy nas, że Chrystus przyjął naszą grzeszną naturę, aby ją przemienić i uświęcić. Dlatego nasze pojednanie z Bogiem możliwe jest tylko przez Jezusa Chrystusa: „w imię Chrystusa prosimy pojednajcie się z Bogiem i napominamy was, abyście nadaremno łaski Bożej nie przyjmowali. Oto teraz czas upragniony, oto teraz dzień zbawienia” - woła Apostoł (2 Kor 5,21 ). Dlatego liturgia wielkopostna ukazuje nam różne aspekty zbawczego dzieła Jezusa Chrystusa. Jego władzę nad szatanem w czasie kuszenia na pustyni, a pustynia uchodziła już w Starym Testamencie za miejsce próby. Na pustyni lubił przebywać demon - twierdzili Żydzi. Rzeczywiście, szatan miał śmiałość podchodzić do Jezusa przez cały okres pobytu na pustyni. Ale Pan Jezus wyszedł z tej próby jako zwycięzca.

W drugą niedzielę Wielkiego Postu przeżywaliśmy wraz z Piotrem, Jakubem i Janem niezwykłą i pełną chwały bliskość z Bogiem Ojcem na Górze Przemienienia. Przez ten cud Chrystus Pan pragnął przekonać wszystkich, że warto zawierzyć Komuś tak niepowtarzalnemu, a wówczas w życiu zanim pojawi się Góra Oliwna, wcześniej jest Góra Tabor. Jeśli nosimy w swoim sercu piękno Boga z tej Góry, to mimo, że trudności nie znikają, to wciąż mamy siłę na nowo je pokonać, bo doświadczyliśmy nowej rzeczywistości, rzeczywistości samego Boga.

Od trzeciej niedzieli Wielkiego Postu Kościół kieruje naszą uwagę na przeżycie jedynego i niepowtarzalnego poranka Wielkanocnego, kiedy to Chrystus piekło zwyciężył i przypomina nam potrzebę odrodzenia wewnętrznego. Czytania mszalne tego okresu zwracają uwagę na ożywczą moc wody sakramentu chrztu, bo jej źródło bije w naszych sercach i duszach. Jej moc będzie nadal skuteczna, gdy w świadomym już życiu chrześcijańskim, podobnie jak przy chrzcie, wyrzekniemy się ducha złego i wszystkich spraw jego, to jest grzechów. Potrzeba więc nam wglądu w nasze sumienia, by odzyskać równowagę ciała i duszy. By to osiągnąć, trzeba usunąć złego i ponownie wybrać Chrystusa, który przez wezwanie do nawrócenia i pojednania z Bogiem, chce przywrócić nam spokój sumienia i radość życia.

A co to jest zły duch? Jest to duch, który zbuntowawszy się przeciwko Bogu wyrzekł: „nie będę służył” i chce na tą drogę wciągnąć człowieka. Chrystus Pan na ziemi walczył z tym duchem modlitwą, słowem Bożym, przykładem życia i siłą niebiańską, a ostatecznie zwyciężył go krzyżem.

Wielki Post jest więc odpowiednim czasem gruntownego przeanalizowania naszego życia i podjęcia konkretnych postanowień. Święty Augustyn powiedział: „Boję się Boga przechodzącego. Boję się, by nie przeszedł obok mnie niezauważony, bym się uchylił od rozmowy, jaką chce ze mną nawiązać.” W okresie Wielkiego Postu, Bóg idzie pośród nas ze swoim słowem głoszonym ustami Kościoła i przypomina, że ”nie samym chlebem żyje człowiek”. Głos Pisma Świętego zobowiązuje. Prze teksty natchnione i do nas przemawia Bóg i zachęca do walki o „ducha dobrego” w naszym ciele. Należy wyrobić w sobie, a także w dzieciach i młodzieży – twardą, opanowaną postawę, która umie znieść trudności, która nie idzie na łatwiznę. Nawet drobne wyrzeczenia wyrabiają tężyznę duchową - tak potrzebną do zdobycia Królestwa Bożego, do naśladowania Chrystusa i Maryi.

Warto z tymi wszystkimi myślami wnieść w tegoroczny Wielki Post i słowa Cypriana Kamila Norwida:

Kto kocha, widzieć chce choć cień obrazu,
choć rozłożone ręce drogowskazu,
choć krzyż, litanii choć nawoływanie,
choćby kamienną wieżę, w błyskawice
idąc - Boga oglądać oblicze.


Bp M. Bernard

Służba to ekumenia

„Syn Człowieczy bowiem nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć i oddać swoje życie jako okup za wielu” (Mk 10,45).


TMoJCH, 18 stycznia, kościół pw. Św. Jana Chrzciciela, od lewej - bp M. Ludwik Jabłoński, ks. Eliasz Tarasiewicz (prawosł.) ks. Henryk Seweryniak i bp Piotr Libera (rzymskokat.)


Służba to słowo, które przywodzi na myśl to, co wymaga poświęcenia i ofiary. Znamy takie zawody, których pełnienie może powodować narażenie zdrowia a nawet życia. Dla żołnierza, czy strażaka lub kogoś, kto należy do tak zwanych służb mundurowych, codzienna praca to służba gwarantująca bezpieczeństwo innych. Pracują oni w trudnych warunkach, wykonując obowiązki często narażają swoje życie i dlatego są oni godni szacunku i wdzięczności, podobnie jak ci, którzy pełnią służbę medyczną.

W Biblii wielokrotnie użyty jest termin sługa, który określa relacje międzyludzkie oraz nasze odniesienie wobec Boga. Jest to ilustracja ładu społecznego, odzwierciedlająca pewną hierarchię. Kapłani określani są jako słudzy Pańscy, którzy pełnią służbę przed Bogiem (Lb 3,3). Kapłaństwo nowotestamentowe, które ustanowił w Wieczerniku Jezus Chrystus, jest również służbą Bożą.

Z całą pewnością kapłaństwo to szczególne powołanie, które wymaga wyrzeczenia. Od osoby duchownej wymagana jest nie tylko wiedza teologiczna, ale ciągła dyspozycyjność wobec tych, dla których kapłan został przez Kościół posłany. Wierni szukają nie tylko wskazówek do realizowania zasad ewangelicznych, ale oczekują przykładu, aby móc w pełni stawać się uczniami Jezusa. Nie tylko przez nauczanie, katechezę, ale też przez udzielanie sakramentów świętych kapłani służą innym, umożliwiając wzrastanie do świętości, do godności dzieci Bożych.

Pan Jezus swoją służbę, która miała wymiar paschalny, tak określił: „Syn Człowieczy przyszedł… aby służyć i oddać swoje życie jako okup za wielu”. Te słowa Zbawiciela pozwalają lepiej zrozumieć nam, czym powinna być posługa kapłańska wobec naszych braci i sióstr. Jest ona bowiem wpisana w Boży plan zbawienia, który zakłada ofiarowanie siebie innym. Służba kapłańska to ofiarowanie czasu, swoich umiejętności, a przede wszystkim serca, aby pomagać bliźnim. „Jedni drugich brzemiona noście, a tak wypełnicie zakon Chrystusowy” (Ap. Paweł) Niech nasze pierwszeństwo polega na coraz wyższej formie diakonii. Katechizm poucza, że przez uczynki miłosierne wobec duszy i ciała, możemy realizować postulat miłości wobec Boga i człowieka.

Powinniśmy pamiętać nie tylko o potrzebach materialnych, ale także duchowych naszych braci i sióstr. Jeśli bowiem służymy bliźnim, pomagając im zwłaszcza w dramatycznych epizodach ich życia, to jednocześnie dajemy świadectwo miłości wobec Boga. „Zapewniam was, to, co uczyniliście jednemu z tych braci Moich najmniejszych, Mnie uczyniliście” (Mt 25,40). Każda służba wymaga pokory i ofiarnej miłości, jest wpisana w sens życia ewangelicznego i daje świadectwo chrześcijańskiej wiary.

W tygodniu modlitw o jedność chrześcijan, wielokrotnie dzięki wzajemnej służbie, wyrażonej wspólną modlitwą, posługą słowa, uczestnictwem w agapie – dzielimy się bogactwem duchowym. Poświęcamy swój czas, aby być z sobą nie tylko w modlitwie i wspólnocie. Spotykamy się także w tym celu, aby dzielić się swoim doświadczeniem i problemami nurtującymi każdego z nas. Jest to błogosławiony czas, aby to, co leży w naszej ludzkiej możliwości, zostało wyjaśnione. Modlimy się, aby Bóg obdarzył nas łaską pojednania i wytrwałości, abyśmy mogli w duchu życzliwości usuwać zatory na drodze do pełnej jedności w Chrystusie. W tych dniach błagamy Ojca w niebie, aby pomnożył w nas zapał kroczenia do upragnionego celu, którym jest Jedna Owczarnia i Jeden Pasterz. Choć minęło już kilkadziesiąt lat wspólnych modlitw ekumenicznych, konferencji i dialogów interkonfesyjnych, nadal pozostało nam wytrwale się modlić i prosić z pokorą o dar jedności słowami naszego Pana: „Aby wszyscy byli jedno, jak Ty Ojcze we Mnie, a Ja w Tobie, żeby i oni byli w nas, aby świat uwierzył, że Ty Mnie posłałeś” (Jan 17,21).

Nie ustawajmy więc w naszych dążeniach do jedności, mając na względzie prawdę objawioną i dar miłości, bez których trudno budować jakąkolwiek wspólnotę, a tym bardziej jedność Kościoła. Bądźmy zatem w dziele jednoczenia Kościoła Chrystusowego „ nie jako wielcy i pierwsi”, zadufani w sobie, lecz jako pokorni słudzy Boży, którzy przez diakonię ekumeniczną, pragną mimo istniejących podziałów, tworzyć wspólnotę w Chrystusie.

Niech Bóg miłosierny udzieli tutaj zgromadzonym i wszystkim modlącym się o jedność Kościoła łaskę wytrwałości i pomnoży wysiłki, abyśmy nie tylko z nazwy, ale z codziennej praktyki, byli dla siebie braćmi i siostrami. Niech każdy dzień znaczony będzie modlitwą o jedność Kościoła. Pan Jezus będący wzorem cichości i pokory, jako sługa Pana, który „oddał Swoje życie jako okup za wielu”, niech nas wspiera swoją łaską, abyśmy wypełniali przykazania miłości Boga i bliźniego. Niech Jego arcykapłańska służba, inspiruje nas do bardziej owocnej pracy na niwie ekumenizmu, która jest wielkim zadaniem dla wszystkich chrześcijan.

* * *

(Kazanie wygłoszone przez Biskupa Naczelnego podczas inauguracji TMoJCh w rzymskokatolickim kościele pw. Św. Jana Chrzciciela w Płocku)

150. rocznica narodzin św. Marii Franciszki Kozłowskiej


Mateczko...

...spoczywasz tu, w katakumbach Twojej ukochanej Świątyni, Świątyni Miłości i Miłosierdzia. Przed Twym grobem zawsze palą się znicze. Dziękujemy za Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, które otrzymałaś od Pana i na przekór wszelkim przeciwnościom nam je przekazałaś. Nic nie powstrzymało Cię na drodze ku Zbawicielowi. Powierzone zadanie wypełniłaś.

Nie było to proste. Twoje życie przypominało wędrówkę po krętych ścieżkach, wijących się ku górze. Silną wolą, wiarą i modlitwą pokonywałaś zakręty i przeszkody w ziemskiej wędrówce. „Nadzieja położona w Panu” pozwalała Ci szczęśliwie omijać rafy i nie zbaczać z drogi wskazanej przez Jezusa Chrystusa. Podołałaś wielu próbom i wyzwaniom.

Prosta niewiasta pragnąca służyć Bogu, nie mogąca założyć habitu i z dumą powiedzieć, że jest zakonnicą. Zatrzęsłaś fundamentami Kościoła. Pokazałaś, że Kościół to adoracja, wiara i oddanie Panu. To dobroć wzajemna, miłość Stwórcy i wśród nas samych oraz miłosierdzie.

Wskazywałaś nowe ścieżki, przeprowadzałaś głębokie analizy, dzieliłaś się swoją mądrością, przekazywałaś słowa Pana. Wdrożyłaś wiele reform. Msza święta w języku ojczystym pozwoliła zrozumieć misterium Słowa Bożego, rzesze sięgnęły po Pismo Święte, częste udzielanie Komunii świętej pod postaciami chleba i wina, adoracja Przenajświętszego Sakramentu… Życie duchowe odrodziło się.

Dbałaś nie tylko o sprawy duszy, ale dostrzegałaś ziemskie potrzeby. Z Twojej inicjatywy powstawały szkoły, ochronki, przytułki, szpitale, kursy, zakłady rękodzielnicze, piekarnie, sklepy… Zadbałaś o poprawę życia. Sprawiłaś, że kościoły wypełniły się wiernym ludem, gotowym na modlitwę i adorację Pana Jezusa.

Sama nie potrzebowałaś wiele. Otoczona bożym wsparciem i ludzką dobrocią pozostałaś skromną, pobożną zakonnicą. Nie przeszkadzały Ci ubogie Mateczko... warunki. Najważniejsze było krzewienie Bożego miłosierdzia na ziemi. Nie oczekiwałaś nagrody za pracę. Swoje życie złożyłaś jako ofiarę ubłagania za nasze grzechy. Twoje ziemskie wędrowanie upłynęło na modlitwie i adoracji. Całym sercem wierzyłaś w to, co robisz, dlatego Twoja praca dała tak obfite plony.

Byłaś, jesteś i będziesz wzorem do naśladowania.

Dziś, w 150. rocznicę Twoich urodzin, zapalam lampkę przed Twym grobem, pochylam nisko głowę i mówię pokornie „Dziękuję”.

Marzena Warmińska

Wysłuchana modlitwa

W czasie mojego życia doznałem wielu łask Bożych i specjalnej opieki. Wiele razy znajdowałem się w krytycznej sytuacji, lecz dzięki łasce Bożej wychodziłem z niej tylko trochę poturbowany, lub bez szwanku. Wiele razy moje prośby zostały wysłuchane, lecz zachowywałem się jak niewierny Tomasz, myśląc że i tak by się to stało bez interwencji Bożej.

Tak dożyłem do września 1984 roku. Pracowałem wtedy jako nauczyciel w Technikum Gospodarki Wodnej w Dębem nad Zalewem Zegrzyńskim. Byłem wykładowcą meteorologii. W szkole było wtedy trzy kierunki: meteorologia, hydrologia i budownictwo wodne. Oprócz tego, że nauczałem młodzież meteorologii byłem wychowawcą klasy V hydrologii. Pierwszy raz mi się to przydarzyło, bo wcześniej byłem zawsze wychowawcą klas meteorologicznych. Klasa była bardzo sympatyczna i dobrze

wychowana, gdyż wcześniej wychowawczynią była moja koleżanka pani mgr Jolanta Bogusławska - polonistka. Nie pamiętam już z jakiego powodu, ale w roku 1984 przestała pracować i klasę przydzielono mnie. Rodzina moja, oprócz żony, składała się z syna (który wówczas już pracował) i córki, która uczyła się w szkole średniej ogólnokształcącej. Żona pracowała jako nauczycielka w szkole podstawowej. Wszyscy byliśmy zajęci własnymi sprawami i mieliśmy mało czasu dla siebie. Syn uprawiał bardzo niebezpieczny sport - wspinaczkę wysokogórską. W piątek lub sobotę wyjeżdżał w góry i wracał dopiero w niedzielę wieczorem. Córka aktywnie działała w harcerstwie i też ciągle była zajęta. Żona otrzymała przydział do sanatorium i pojechała nad morze. Pomimo, że miałem rodzinę, Społeczeństwo to dni świąteczne spędzałem sam. Dnia ósmego września była sobota. Dzień Narodzenia Najświętszej Maryi Panny (Matki Boskiej Siewnej). Wybrałem się więc na nabożeństwo do naszego kościoła Matki Boskiej Nieustającej Pomocy w Warszawie. Poprosiłem Boga, aby zintegrował naszą rodzinę. Modlitwa moja została wysłuchana. Jak Pan Bóg to uczynił o tym będzie moje opowiadanie.

Po powrocie do domu poczułem się źle. Całą niedzielę przeleżałem w łóżku. Dopiero wieczorem wrócili córka i syn. Następnego dnia udałem się do lekarza. Pani doktor po zbadaniu przepisała mi zestaw leków, jaki normalnie daje się na przeziębienie i dała mi 3 lub 4 dni zwolnienia z pracy. Całe dni leżałem, pomimo że zażywałem leki, stan mój się pogarszał.

Całe dni byłem sam. Dzieci wracały dopiero wieczorem. Po skończeniu się zwolnienia nie byłem zdolny do pracy, nie mogłem też udać się do pani doktor. Na wezwanie lekarka przyszła do mnie do domu. Po wnikliwych oględzinach stwierdziła, że kolor mojej skóry i białka oczu zmieniły się na żółte. Zaistniało podejrzenie żółtaczki. Żeby się upewnić dała mi skierowanie na badanie moczu. Żeby oddać trochę moczu, musiałem się mocno wysilić. Wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, że moje nerki przestały pracować. W ostatnich dniach oddawałem tylko śladowe jego ilości. Po zbadaniu uryny w laboratorium, lekarka skierowała mnie do szpitala. Najbliższy szpital ode mnie znajduje się na Bielanach. Po zbadaniu w izbie przyjęć, lekarz stwierdził, że choruję na chorobę zakaźną i powinienem być leczony w szpitalu zakaźnym. Karetką zawieziono mnie do szpitala na ulicę Wolską. W izbie przyjęć lekarka potwierdziła istnienie choroby zakaźnej, lecz stwierdziła, że nie ma wolnych miejsc. Wtedy zacząłem prosić panią doktor, aby mnie przyjęła, gdyż będąc w domu, gdy niektóre organy przestały już pracować, nie mam szans na przeżycie. Jakąś szansę daje mi pobyt w szpitalu. Wtedy lekarka zaczęła dzwonić do wszystkich oddziałów.

Po wykonaniu szeregu telefonów udało znaleźć się miejsce. Tam też się udałem. Inna już pani doktor przeprowadziła ze mną wywiad, w wyniku którego stwierdziła, że jestem chory na leptospirozę. W sierpniu będąc na wędkowaniu skaleczyłem stopę o skorupkę małego ślimaczka, który przylegał do kamienia. Ślimak był zarażony prawdopodobnie przez chorego szczura. Krętki z rodzaju Leptospiry wtargnęły do mojego organizmu. W wyniku przeprowadzonej próby najlepszym antybiotykiem do leczenia okazała się penicylina. Rano i wieczorem pielęgniarka, po zaordynowaniu przez lekarza, wstrzykiwała mi po 300000 jednostek. Od razu też pani doktor usiłowała pobudzić do pracy moje nerki. Otrzymywałem duże dawki leku wstrzykiwanego do organizmu. Działo się to całą noc co godzinę. Zdałem sobie wtedy sprawę, jak zatruty jest mój organizm.

W wyniku wielokrotnie ponawianej próby, rano oddałem kilka kropel moczu. Wstąpiła we mnie nowa nadzieja, choć stan mój nadal był bardzo zły. Krętki Leptospiry zaatakowały już moją wątrobę i opony mózgowie. Przy tej chorobie około 50% chorych umiera. U mnie właściwe leczenie rozpoczęło się około tygodnia po wystąpieniu choroby,więc szanse na przeżycie były jeszcze mniejsze. W małym pomieszczeniu starego szpitala było nas dwóch. Mój współtowarzysz o masywnej budowie, miał około 70 lat i chorował na półpasiec. Odebrałem to jako wielkie szczęście, że jest nas dwóch. Bardzo źle czułbym się w izolatce. Chcąc uaktywnić pracę moich nerek, przynoszono mi dużo płynów do picia. Ilość wypitych płynów wpisywałem do specjalnego arkusza. W ubikacji postawiono specjalne naczynie, do którego oddawałem mocz. Na tej podstawie lekarz ustalał wydajność moich nerek.

W szpitalu zakaźnym nie wolno odwiedzać chorych. Każde odwiedziny mogą się odbyć tylko za zgodą lekarza prowadzącego. Lekarz zezwala na krótkie wizyty i tylko jednej osobie. Każdego dnia odwiedzały mnie moje dzieci. Przychodzili zawsze we dwoje. Wcześniej więc prosiłem panią doktor o to, aby pozwoliła je wpuścić razem. Przynosili mi codziennie litr, przez siebie zrobionego, soku z marchewki i pietruszki. Raz popsuła się sokowirówka, więc warzywa starli na tarce i wycisnęli soczek. Miałem potrzebę rozmawiania o Bogu, więc często o tym mówiliśmy. Nasze spotkania zamieniły się w swoiste lekcje religii. Chciałem, aby o faktycznym mym stanie nie powiadamiać żony. Po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że mogę się na jej powrót nie doczekać. Odpowiedniej treści telegram, poświadczony przez lekarza, powędrował do Mrzeżyny (miejsca gdzie przebywała żona). Ona natychmiast przyjechała przerywając kurację. Od razu mnie odwiedziła.

Dopiero wiele lat później dowiedziałem się prawdy, którą przekazał jej lekarz. Żona przejęła stery. Ona wszystko organizowała i wspierała mnie duchowo. Dużo się modliłem. Często odmawiałem Hymn do Ducha Świętego. Którejś nocy w czasie odmawiania tej modlitwy, doznałem jakby olśnienia. Poczułem jakąś niezwykłą lekkość, radość, a może i euforię, poczułem się tak, jakby odpuszczone mi były wszystkie grzechy. Pomyślałem sobie, że nawet gdyby mi teraz przyszło umrzeć, to byłaby to dobra pora. Rano zmobilizowałem się, przepisałem tę modlitwę i wręczyłem memu współtowarzyszowi. Miałem też szczególną wrażliwość. Wszystkich, którym działa się krzywda, było mi serdecznie żal.

Został w tym czasie zamordowany ks. Popiełuszko, odczułem to tak, jakby był zamordowany ktoś z najbliższej rodziny. Zginęła też w zamachu Indira Gandhi, odczułem wielki żal. Miałem też w tym czasie wyjątkowo barwne sny. Widziałem prawie tak, jak na jawie. W umyśle mym powstawały cudne krajobrazy, pełne kolorów i barw. Soczysta zieleń, przecudne kwiaty, przewspaniałe wodospady. Nie wiem, czy wpłynęło na to zapalenie opon mózgowych, czy może w lekach, które otrzymywałem, były domieszki narkotyków. Wszystko to wpłynęło na to, że zachowywałem się tak, jakbym żył w innym świecie, z realnością nie mającym nic wspólnego. Wszystko to z niepokojem obserwowali lekarze.

W jednym z następnych snów przeżyłem wielką tragedię, wydało mi się, że wszyscy ludzie zniknęli z tego świata, a pozostaliśmy tylko my dwaj obecni w tym pomieszczeniu. Nagle zdałem sobie sprawę, że mój jedyny przyjaciel umiera. Zerwałem się wtedy z łóżka, podbiegłem do niego, mocno go chwyciłem i krzyknąłem: „nie umieraj”! Na tę scenę weszła pielęgniarka. Logiczny wniosek, jaki można z tego wyciągnąć: „zagraża innym chorym, jest niebezpieczny”. Karetką, tak jak stałem w piżamie, zawieziono mnie do szpitala psychiatrycznego na ulicy Dolnej. Okazało się wtedy, że szpitale psychiatryczne są jeszcze bardziej przepełnione, niż inne szpitale. Po zbadaniu mnie przez psychiatrę na korytarzu położono materac i tam było moje miejsce. Obok mnie leżało jeszcze kilku innych pacjentów. Tam otrzymywałem posiłki, zastrzyki z penicyliny i silne leki psychotropowe, które zaordynował mi psychiatra. Miejsce na korytarzu to doskonały punkt obserwacyjny. Widziałem jak specjalnymi karetkami przywożono głośno awanturujących się ludzi. Wyszkoleni, silni pielęgniarze, sprawnie zakładali im kaftany bezpieczeństwa, później otrzymywali zastrzyk uspakajający i tak chodzili, czasem kilka godzin. Następnie przynoszono kolejny materac i układano go obok mojego.

Po trzech dniach zwolniło się miejsce na jednej z sal, awansowałem więc, bo otrzymałem łóżko. Na sali obok mnie stało dwadzieścia kilka łóżek, między którymi było wąskie miejsce do przechodzenia. Jak poczułem się już lepiej, chodziłem na posiłki do stołówki i po zastrzyki i leki do gabinetu pielęgniarek. Między obiadem a kolacją były 2 godziny na odwiedziny. Każdego dnia przychodzili do mnie bliżsi i dalsi członkowie rodziny. Czas pobytu w szpitalu był nieokreślony. Niektórzy przebywali tu kilka miesięcy, inni ponad rok. O ile ktoś miał być zwolniony, to na razie chodził spać do domu, a na dzień powracał. Trwało to około dwóch tygodni. Po tym okresie zostawał zwolniony na stałe. Każdego dnia sale konkurowały w utrzymaniu porządku. Sala, która wygrywała, otrzymywała paczkę papierosów. Co kilka dni wygrywała moja sala. Szli wtedy wszyscy do palarni, dzielili się nagrodą i wspólnie się zatruwali. Ja należałem do nielicznych niepalących. Obserwacje, jakie poczyniłem w szpitalu, wystarczyłyby na oddzielne opowiadanie.

Co kilka dni parę osób opuszczało szpital, wraz z terapeutą szli do miasta i dokonywali drobnych zakupów. Po czym tryumfalnie wracali, chwaląc się wyczynami, jakich dokonali. Ja nigdy nie zostałem wyznaczony, bo nie miałem ubrania. Codziennie odbywały się zajęcia terapeutyczne z psychologiem. Po około dwóch tygodniach pobytu na zajęcia te wyznaczono również mnie. Większość obecnych miało rozpoczęte jakieś rysunki, inni obrazy malowane akwarelą, inni pisali jakieś opowiadania lub listy. Przy jednym stoliku było trzech pensjonariuszy, leżały karty do gry, długopis i kartka papieru. „Co by pan chciał robić?” - spytał psycholog. „Nie wiem, jestem tu pierwszy raz”. „A może pan zagra w brydża?” „Czemu nie?” (ostatnio grałem trochę w brydża sportowego). Dosiadłem się więc do stolika, gdzie brakowało czwartego i zapytałem: „kto będzie zapisywał?” Nie było chętnych. Wziąłem więc kartkę papieru, narysowałem odpowiednie rubryki i zaczęliśmy licytować. Kilka razy udało mi się poprawnie wylicytować, a później rozegrać. Na przygotowanej kartce zrobiłem stosowne zapisy. Dwie godziny szybko minęły. Następnego dnia miałem dyżur. Trzeba było odpowiednio poustawiać stoliki, bo było to pomieszczenie służące różnym celom. Jeszcze przed śniadaniem poinformowano mnie, że będę odwieziony do szpitala zakaźnego. Tak się też stało. Wróciłem do dawnego szpitala. Umieszczono mnie już w innej sali i z innym chorym.

W październiku prawdopodobnie z inicjatywy mojej siostry Lucyny odprawiona została Msza Święta w intencji mego szwagra Romana i moim (zachorował prawie w tym samym czasie, co ja). Kapłan M. Łukasz, licznie zgromadzona moja rodzina i wszyscy Siostry i Bracia obecni na nabożeństwie modlili się w naszej intencji. Serdecznie wszystkim za to dziękuję. Powoli wracałem do zdrowia. Stało się to dzięki troskliwości, życzliwości i kompetencji personelu medycznego obydwu szpitali. Należą się im najwyższe najserdeczniejsze słowa podziękowania. Niestety nie pamiętam ich nazwisk. Cały czas wspierała mnie moja kochana żona Basia, moje dzieci Asia i Wojtek, moje siostry Lucyna i Henia, mój szwagier Eugeniusz, ich dzieci oraz inni członkowie mojej rodziny. W listopadzie zmarł mój szwagier Roman. 14 listopada odbył się jego pogrzeb. Niestety nie mogłem w nim uczestniczyć. Byłem za słaby, zarówno fizycznie jak i psychicznie.

W grudniu przed świętami Bożego Narodzenia wróciłem do domu. Dzieliliśmy się opłatkiem w gronie rodzinnym. Wielka to łaska od Boga. W sierpniu w szkole, w której uczyłem, przestał być dyrektorem mój przyjaciel mgr Zdzisław Ryczkowski. Od września pełnił obowiązki dyrektora mój serdeczny kolega mgr Witold Radzki. On też podjął się być wychowawcą mojej klasy w czasie, gdy chorowałem.

Od stycznia 1985 roku przystąpiłem do pracy. Wszedłem od razu w plan zajęć ustalony na początku roku szkolnego. Część programu zrealizowali moi koledzy meteorolodzy w czasie zastępstw. Od razu musiałem tak zmienić rozkład materiału, aby zrealizować program. W lutym odbyła się studniówka. Dla wychowawcy klasy maturalnej zaczyna się ona na długo przed studniówką i kończy jakiś czas po tej uroczystości. Sala gimnastyczna była pięknie udekorowana. Całonocna impreza, w czasie której wychowawcy nie wolno zmrużyć oka, udała się wspaniale. Solidna i ambitna klasa VH w całości przystąpiła do matury. Wszyscy ją zdali.

Moja prośba została przez Boga zrealizowana. Jak Pan Bóg to uczyni nie przyszło mi do głowy. Niniejsze opracowanie napisałem po to, aby ci wszyscy, którzy mają ambiwalentny stosunek do Boga i modlitwy, zastanowili się nad tym i być może coś zmienili w swoim życiu.

Tadeusz Zych