Geneza parafii płockiej

Generalnie parafie mariawickie na ziemiach polskich powstawały w następujących okolicznościach. Księża rzymskokatoliccy należący do Zgromadzenia Kapłanów Mariawitów, które powstało na skutek Bożego objawienia jakie otrzymała siostra zakonna, klaryska, M. Franciszka Kozłowska w 1893 roku w Płocku, szerzyli w swoich parafiach cześć Przenajświętszego Sakramentu i wskazywali na konieczność wzywania pomocy Najświętszej Maryi Panny, Matki Bożej. Zachęcali wiernych do modlitwy błagalnej o łaskę miłosierdzia dla całego świata, do adoracji Pana Jezusa ukrytego w Eucharystii i częstej Komunii Świętej. Gorliwym wypełnianiem duszpasterskich obowiązków i poświęceniem dla bliźnich dawali wiernym dobry przykład chrześcijańskiego życia. Posesja z dworkiem i dwiema oficynami przy ul. Dobrzyńskiej (obecnie Kazimierza Wielkiego 27 a) zakupiona przez Marię Franciszkę w 1902 roku, gdzie urządzona została w chórze sióstr pierwsza (domowa) kaplica mariawicka.


Taka siejba Ewangelii i Dzieła Wielkiego Miłosierdzia Bożego zaowocowała tym, że gdy kapłani mariawici, prześladowani przez pozostałych księży i represjonowani przez polską hierarchię, wymówili na początku 1906 roku posłuszeństwo biskupom, część wiernych w tych parafiach opowiedziała się za mariawityzmem. Chociaż musieli opuścić kościoły, to pozostali wierni Panu Jezusowi i uroczyście przenosili wraz z mariawickimi kapłanami Przenajświętszy Sakrament do na prędce przygotowanych kaplic, a później w rekordowym tempie budowali kościoły parafialne.

Geneza parafii mariawickiej w Płocku różni się od wyżej wspomnianej, ponieważ były tu specyficzne warunki. Żaden ksiądz należący do Zgromadzenia Kapłanów Mariawitów nie był tutaj proboszczem ani wikariuszem. Nie miał więc możliwości oddziaływania na wiernych i szerzenia mariawityzmu. Wszyscy duchowni, profesorowie Seminarium Duchownego, którzy uwierzyli w objawienia o Dziele Wielkiego Miłosierdzia Bożego i posłannictwo Marii Franciszki Kozłowskiej, którzy praktykowali wskazany im sposób życia zakonnego, byli przez biskupa wysyłani "za karę" na odlegle, zaniedbane pod względem moralnym i materialnym parafie.

Płocczanie nie słyszeli z ambon o miłości i miłosierdziu Pana Jezusa ukrytego w Przenajświętszym Sakramencie, ale oszczerstwa o Założycielce i będących w jej domu Siostrach. Nawoływano też do wszelkiego rodzaju prześladowania i bojkotowania działalności Zgromadzenia. O praktycznych skutkach takich kazań i jak powstała parafia mariawicka w Płocku można przeczytać w "Mariawicie" z 1908 r. i Kalendarzu Mariawickim na 1909 rok. W dalszej części artykułu przytoczę fragmenty zamieszczonych tam relacji.

"Po wypowiedzeniu posłuszeństwa biskupowi Wnukowskiemu przez Płockich księży Mariawitów, założycielka nasza wraz z Siostrami Mariawitkami nie zrywała wcale łączności z biskupem. (...)

"Delegat biskupi" ks. Antoni Nowowiejski i ks. Wincenty Petrykowski proboszcz Płocki i długoletni spowiednik Sióstr Mariawitek przybyli dnia 9 lutego 1906 r. do Głównego Domu Sióstr Mariawitek przy ulicy Dobrzyńskiej w Płocku, stanowiącego własność naszej założycielki i oświadczyli w imieniu biskupa zgromadzonym Siostrom, aby "opuściły ten dom, jeśli nie chcą odpaść od Kościoła i narazić swego zbawienia".

Siostry jednak oświadczyły stanowczo, że "nie opuszczą swej Matki nigdy - bez względu na to, jakie tego rodzaju postanowienie pociągnie za sobą skutki". Wtedy ks. Nowowiejski powiedział "Kto pozostanie w tym domu, ten będzie bez Kościoła i bez Sakramentów Świętych. Jeśli zaś która z was zechce stąd wyjść - ofiaruję jej swoją pomoc i opiekę".

Lecz i tego rodzaju słowa nie złamały postanowienia Sióstr Mariawitek. Brutalny ten i pełen nietaktu krok ze strony władzy diecezjalnej w Płocku zniewolił do urządzenia prowizorycznej kapliczki Mariawickiej z obsługą stałego kapelana.

Kaplicę urządzono w chórze zakonnym, a na kapelana zaproszony został ks. Roman Próchniewski, Magister Św. Teologii, były profesor i ojciec duchowny młodzieży seminaryjnej w Lublinie, usunięty ze swego stanowiska na żądanie alumnów "za szerzenie wśród nich pobożności". (...)

Biskup Wnukowski wraz z podwładnym mu duchowieństwem zainicjował okres brutalnych napaści i srogiego prześladowania osoby naszej założycielki i całego jej zakładu. Na dane przez biskupa hasło naraz ze wszystkich ambon Płocka posypały się gromy na Marię Franciszkę i cały jej zakład. Z obłudną przewrotnością przypisano jej winę naszego rozłamu, a grając na uczuciach mas, rozdzierano niemal szaty nad "nieszczęściem, jakie spadło na Kościół i naród Polski" w postaci rzekomej "herezji". Płomienne te odezwy kończono wzywaniem wszystkich "wiernych synów Kościoła" do "zrównania z ziemią" zakładu Marii Franciszki, jako "gniazda i rozsadnika herezji". (...)

Pod wpływem tych nauk tłumy katolików z garściami pełnymi kamieni biegły wprost na ulicę Dobrzyńską, by bombardowaniem wściekłym bram i rozbijaniem wśród ostrej zimy okien zamanifestować mogły swą "prawowierność"... Mur tylko wysoki, okalający posiadłość zakładową i mocne bramy nie pozwoliły na "zrównanie z ziemią" siedziby i pracowni Sióstr Mariawitek. A sceny tego rodzaju były nie sporadyczne, lecz powtarzały się stale w niedziele i święta, zwłaszcza po kazaniach od 8 lutego do grudnia 1906 roku. (...) Wszystkie te jednak środki nie osiągnęły celu. M. Franciszka na swym posterunku wytrwała i nie myślała wcale dla niegodziwości i nikczemności zwyrodniałych jednostek opuszczać Płocka.

Chwycono się przeto nowego środka. Postanowiono zbojkotować ochronkę Mariawicką i pracownie Sióstr Mariawitek. Ochronka, założona dla dzieci najuboższej ludności, dawała możność 80-ciorgu dzieciom pobierania nauki systemem freblowskim i wychowania. Dzieci przy tym - tak naukę, jak obiady i kolację - otrzymywały zupełnie bezinteresownie, a nawet często zanosiły do domów w garnuszkach pożywienie dla ubogich matek i rodzeństwa.

Kwitnący ten stan ochronki naszej w Płocku pobudził czujność miejscowych księży. Natychmiast nawoływać z ambon poczęli, aby "żadna z matek katoliczek nie ważyła się przysyłać swych dzieci do heretyckiej ochrony" - pod grozą utraty "zbawienia". Na ulicy przy tem częstokroć sami księża zatrzymywali ubogie kobiety i powtarzali im na nowo swoja przestrogę. W celu skuteczniejszego odstręczenia dzieci od uczęszczania do ochronki, księża najęli sobie parę kobiet, które - uzbrojone w miotły - rozpędzały biedną dziatwę przed ochronką, nie dopuszczając im wstępu do niej.

Biedne dzieci, ofiary dzikiego fanatyzmu, wracały do domu z sińcami, płaczem, a nieraz i pokrwawione... W tych warunkach dalej do ochronki uczęszczać nie mogły. Pozostał tylko jeden mały chłopczyk, którego matka nie miała żadnych zgoła środków na utrzymanie życia swego i dziecka. (Kalendarz Mariawicki na rok 1909 str. 176-179)

(...) Jednakże nie wszyscy mieszkańcy Płocka dali się użyć na narzędzie barbarzyństwa katolickiemu klerowi. Byli i tacy, choć w nierównie znacznej mniejszości, którzy znając życie księży krytyczniej patrzyli na wystąpienia ich przeciwko nam z ambon oraz na agitację w konfesjonałach i przy każdej nadarzonej sposobności. Ci dyskretnie unikając oka "prawowiernej" policji (Księża płoccy mieli swoich wysłanników, którzy w stosunku do nas pełnili obowiązki policji, śledząc wszystkich, którzy uczęszczali do zakładu, a następnie kaplicy) zwiedzali zakład Sióstr Mariwitek, informowali się u kapelana co do zasad Mariawityzmu - a dowiedziawszy się, że w niedziele i święta odprawiają się stale w domowej kapliczce uroczyste nabożeństwa, od maja uczęszczali na nie. Były to zaczątki Mariawickiego ruchu w Płocku. W ten sposób powoli zaczęła formować się Płocka parafia.

Na razie liczba uczęszczających do kaplicy była bardzo nieznaczna. Fanatyczna nienawiść ku nam u ogromnej większości płocczan - terror wywierany na masy ze strony księży - u wielu ciasnota poglądów i przywiązanie do tradycji, które wszelki ruch w kierunku odświeżenia myśli i odrodzenia serca zwykły nazywać "nowinami wrogimi dla kościoła i Ojczyzny" - wreszcie indyferentyzm religijny u wielu płocczan - nawet z pośród warstw niższych, były to czynniki tamujące nie już powodzenie ruchowi naszemu, lecz samo jego badanie.

Mimo to jednak garstka ludzi dobrej woli, żądnych czystszej atmosfery dla myśli i serca, stopniowo zwiększała się. Pod jesień 1906 r. domowa kapliczka mieszcząca zaledwie około pięćdziesięciu osób, była już za ciasną; okazała się więc potrzeba otwarcia większej publicznej kaplicy. Jakoś w październiku 1906 r. stało się zadość tej potrzebie. Na wydzierżawionej posiadłości, przyległej do zakładu Zgromadzenia Sióstr, a w głównym domu urządzono dużą kaplicę, która mieści około 300 osób. Dnia 4 października w uroczystość św. Franciszka, Patryjarchy naszego, dokonano jej poświęcenia i odprawiono w niej pierwsze publiczne nabożeństwo.

Odtąd nowa kaplica stale przez pewien czas zgromadzała kilkaset osób na Mszę Świętą w niedziele i codziennie na nabożeństwo różańcowe. Niektórzy przychodzili z prostej ciekawości - inni z zamiarem przeszkadzania mariawitom w publicznych modłach i słuchaniu kazań, inni wreszcie przychodzili po to, by następnie zdawać księżom sprawę z treści nauk głoszonych w kaplicy i informować ich o liczbie uczęszczających na nabożeństwa mariawickie. W ogóle takich, którzy by szczerze szukali poznania istoty ruchu naszego, było względnie niewielu.

Jednak księża płoccy ponownie uderzyli na alarm. Przerażeni faktem otwarcia mariawickiej kaplicy, powiadomieni, że kilkaset osób codziennie bywa u mariawitów na nabożeństwie, zaczęli agitować ze zdwojoną siłą. Z ambon posypały się wyrzuty na "obojętność katolików płockich, którzy pozwalają dotąd istnieć strasznej herezji w mieście..." Gromami kar Bożych poczęto zniewalać wiernych kościołowi, by "nie ważyli się bywać na heretyckich nabożeństwach!!!" Biskup Wnukowski z ambony zaklinał płocczan, by "nie krwawili mu serca ojcowskiego bywaniem na nabożeństwach u mariawitów"... Motywował zaś swoje upomnienie tem, że "nie dawał p. Kozłowskiej pozwolenia na otwarcie kaplicy".

Gdy słowa nie pomagały, a liczba uczęszczających do mariawitów zwiększała się, przystąpiono do czynu. U wejścia do kaplicy codziennie ustawiał się tłum podejrzanych kobiet i uliczników, którzy przemocą zatrzymywali idących wieczorem na różaniec lub z rana na Mszę świętą. Paniom zrywano z głów kapelusze, panny chwytano za warkocze i wyciągano z furtki wiodącej do kaplicy. Beczenie, obrzucanie kamieniami przechodniów i ohydne wymysły na nich wzmogły się do potwornych rozmiarów. Powracającym z nabożeństw stale urządzano kocie muzyki... Słowem, nie było ulicznego konceptu, którego by nie użyto w obronie Kościoła Katolickiego i dla powstrzymania Mariawickiego ruchu?!

W takich warunkach niepodobna było rozwinąć działalności naszej i zapewnić jej powodzenia. Płock zbytnio odcięty jest od świata; za wielką przewagę i niemal hegemonię w tem mieście dotąd trzyma kler katolicki. Masy wydziedziczone nie mają żadnej oświaty; drzemią w miernocie moralnej, a częstokroć leżą w zepsuciu zupełnym. Pijaństwo, nie szanowanie cudzej własności i inne stare nałogi bardzo wielu tradycyjnie trzymają przy starej wierze i pod kierunkiem starych przewodników... Potrzebowałyby większej oświaty, rozbudzenia w sumieniach poczucia konieczności odrodzenia, potrzeba by zwłaszcza dzielnych charakterów, jak w innych miastach Królestwa, gdzie kultura miała większy przystęp do niższych słojów ludności - by mariawityzm mógł robić w Płocku większe postępy.

Jednak z tych tłumów tysiącznych, które przez miesiąc październik (1906 r.) przewinęły się w kaplicy naszej, mała część, mimo strasznych prześladowań ze strony katolików, wytrwała przy nas. Według statystycznych wiadomości, zaczerpniętych w magistracie płockim, jest ich około 300. Zaznaczamy, że przynależność ich do mariawityzmu i wytrwanie należy uważać za prawdziwy heroizm. Bez przesady są to męczennicy idei, wzgardzeni i znienawidzeni od katolików, prześladowani ustawicznie.

Księża bowiem nie zasypiają sprawy. Ratując własną sytuację, nie przestają podburzać przeciwko nim "prawowiernych" katolików. Częstokroć wywiadują się, gdzie mieszkają podejrzani o mariawityzm; chodzą następnie po domach prywatnych i zmuszają właścicieli do usuwania ubogich mariawitów z suteren. Zawdzięczając agitacji kleru, rozbijano wyznawcom naszym okna w suterenach, rzucano do ich mieszkań kamienie i błoto, odmawiano im możności zarobkowania... Biedacy ci, nie mogąc znaleźć żadnego zajęcia w Płocku, letnią porą zmuszeni są wychodzić na daleką prowincję, gdzie są nieznani nikomu, by ciężką pracą zarobić grosz jakiś na utrzymanie żon i ubogiej dziatwy. (...) Wszystkich mariawitów płockiej parafii liczymy około 340. Jest to jedna z najmniejszych mariawickich parafii. Przy kaplicy w Płocku, mimo strasznego bojkotu, dotąd funkcjonuje ochronka dla ubogich dzieci. Jak wspomnieliśmy wyżej, w początkach ruchu naszego pozostał w niej jedne ubogi chłopczyna; obecnie zawdzięczając powiększeniu liczby mariawitów uczęszcza do ochrony spora garstka dziatwy. Nadto przy tejże ochronie odbierają praktyczne przygotowanie na ochroniarki ss. Mariawitki, które następnie obejmują kierunek ochron w mariawickich parafiach. (Mariawita 1908 r., str. 813-815)."

O bojkocie mariawickiej ochrony świadczą również wspomnienia Miry Zimińskiej - Sygetyńskiej, założycielki i długoletniej dyrektorki sławnego zespołu "Mazowsze" opublikowane w książce "Nie żyłam samotnie": "Mama dowiedziała się, że na ul. Dobrzyńskiej jest świetna szkoła i posłała mnie do tej szkoły. Jak mi tam było dobrze! Od razu dali mi papucie i piękny fartuszek. Było tam masę zabawek, różne układanki, był śliczny ogród, były zakonnice, taka pani, siostra czy przełożona. Mówiło się do niej "mateczko". Miała jedno oko przymglone. Była dla mnie bardzo miła, gładziła mnie po głowie. Był tam także jakiś ksiądz. Dowiedzieli się, że do szkoły chodzi taka mała artystka, która śpiewa i tańczy. Zaprosili mnie do siebie, do tzw. salonu. Śpiewałam im rozmaite operetkowe piosenki. Bardzo ich ubawiłam. W tym domu były dwie papugi: jedna nazywała się Arra, druga Nora. Potrafiły wymówić swoje imiona. Mówiły też do mnie "Dzień dobry! Dzień dobry!". Byłam szczęśliwa i w ogóle całe podwórko mi zazdrościło, że mnie taki zaszczyt spotkał, iż do takiej szkoły chodzę.

Aż tu kiedyś wybuchła w domu piekielna awantura. Przyszły znajome mamy i powiedziały: "Pani Burzyńska kochana, pani do poganów dziecko posyła! Pani wie, to są mariawici!" mama zapytała: "Co za mariawici?". One na to: "No właśnie, pani Burzyńska nie wie, co to są mariawici! Oni tam dzieci na poganów wychowują. Przecież do piekła można pójść za to, pani Burzyńska kochana!".

Okazało się, że ta pani z bielmem na oku to była Mateczka Kozłowska, ten ksiądz to był biskup Kowalski. Mama mnie wtedy od razu zabrała - zlękła się widocznie piekła. Chociaż to było w środku roku, posłała mnie do szkoły powszechnej. Ale ja z tej szkoły uciekałam do mariawitów. Mateczka Kozłowska zawsze się cieszyła, kiedy mówiłam, że uciekłam ze szkoły i przyszłam do niej, bo mi tu dobrze było". (Mira Zimińska-Sygetyńska, "Nie żyłam samotnie", Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1985, str. 32-33)

To było prawie 100 lat temu. W ciągu ubiegłego wieku Parafia mariawicka w Płocku przeżyła wiele radosnych wydarzeń, ale także dużo jeszcze wycierpiała. Cieszyli się płoccy parafianie wraz z całym Kościołem Mariawitów, gdy w latach 1911 - 1914 z inicjatywy M. Franciszki - Mateczki - a dzięki ofiarności i społecznemu zaangażowaniu całego duchowieństwa i ludu mariawickiego wybudowana została okazała katedra - Świątynia Miłosierdzia i Miłości - która do dziś jest ogólnomariawickim Sanktuarium, a jednocześnie kościołem parafialnym.

Przez wiele jednak lat płoccy mariawici doświadczali, pokutujących do dziś, skutków oszczerczych oskarżeń, fałszywych informacji przekazywanych z pokolenia na pokolenie przez przeciwników mariawityzmu. Parafia mariawicka przetrwała wszelkie przeciwności i obecnie, choć nie jest większa od tej sprzed około 100 lat, spełnia wszystkie warunki tego rodzaju jednostki organizacyjnej naszego Kościoła.

Należy zaznaczyć, że stosunki z Kościołem Rzymskokatolickim zmieniły się diametralnie, świadczą o ty m.in. wspólne modlitwy ekumeniczne (...).

(Pelagia Jaworska, "Mariawita" 1-3/2002)